Filozof Karol Marks sformułował kiedyś taką oto hipotezę, że historia ludzkości przebiega skokowo. Taki jej charakter Marks uzasadniał tym, że kultura materialna, zwana przez niego bazą, miała rozwijać się samorzutnie i w miarę równomiernie, podlegając nieustannemu postępowi, podczas gdy kultura duchowa, w języku Marksa nadbudowa, miała niechętnie przyjmować do wiadomości jakiekolwiek zmiany. W ten sposób z biegiem czasu teoria coraz bardziej powinna odbiegać od rzeczywistości, aż w końcu daje kompletnie błędny jej obraz i powoduje katastrofalne błędy władzy, prowadzące do rewolucji.
Niezależnie od tego, czy Marks miał rację, opisany przez niego mechanizm dość dobrze ilustruje bezradność współczesnego państwa w zetknięciu z problemem bezrobocia. Gospodarka potrzebuje coraz mniej rąk do pracy, a społeczeństwo staje się jej potrzebne bardziej jako odbiorca niż wytwórca dóbr. Mimo to państwo utrzymuje potężny aparat ograniczania bezrobocia i niwelowania jego skutków, aparat nieskuteczny, za to bardzo kosztowny. Wynika to z nieco już anachronicznego rozumienia spraw gospodarczych, w tym zwłaszcza problemu zatrudnienia.
Nowożytna ekonomia powszechnie przyjmuje rozumienie wartości dóbr pochodzące z dzieła Adama Smitha „Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów”. Wcześniejsi myśliciele wywodzili wartości bądź z płodności ziemi (fizjokraci), bądź z zasobu pieniądza (merkantyliści). Przykład krajów bogatych w ziemie, a jednak biednych, jak choćby Polska, a z drugiej strony przypadek Hiszpanii, która zbankrutowała po zalewie złota z Nowego Świata, domagały się nowej teorii wartości. Sformułował ją właśnie Smith, uzupełniając wartość dóbr według fizjokratów (renta gruntowa) i wartość według merkantylistów (zysk z kapitału) – o miarę włożonej w dane dobro ludzkiej pracy (płaca
).
Rozpoczynająca się już w czasach Smitha mechanizacja pracy, później automatyzacja, a ostatnio informatyzacja i upowszechnienie się dóbr niematerialnych – spowodowały, że klasyczna teoria wartości obejmuje coraz mniejszy margines życia. Dziś wartość dóbr wyznacza nie ziemia, nie kapitał, nie praca, i nawet nie podaż, ale raczej popyt. Dobro jest warte nie tyle, ile w nie włożono czegokolwiek, lecz tyle, ile ktoś jest za nie gotów dać.
Dobra wycenia nie pracochłonność, nie kapitałochłonność, nie surowcochłonność, lecz tylko pożądanie konsumentów. Tysiąc kopii dysku z piosenkami czy programem Windows kosztuje mniej więcej tyle samo, co milion takich samych kopii, a sprzedanie informacji nie pozbawia jej zbywającego. Dobra niematerialne rozmnażają się zatem nieomal cudownie, prawie darmo i praktycznie bez ograniczeń. Jest to sytuacja nowa w stosunku do tej, którą opisywał Smith i która leży u podstaw współczesnej ekonomii.
Rynek pracy i powszechne zatrudnienie to zresztą raptem stuletni epizod w historii ludzkości. Ateńczycy mieli do pracy swoje (ludzkie) maszyny, sami zaś zajmowali się handlem, polityką i filozofowaniem. I trwało to całkiem długo. W Rzymie plebs, niezależnie od tego, czy pracował, czy nie, miał zapewniony chleb oraz igrzyska, czyli po naszemu piwo i TV – i nie od tego przecież upadł Rzym.
Systematyczne kurczenie się rynku pracy jest nie chorobą, lecz istotą współczesnego systemu gospodarczego. Z paradygmatu zatrudnienia trzeba albo zrezygnować, albo go mocno redefiniować, w przeciwnym razie coraz większe rzesze ludzi będą popadać w marginalizację lub niewolę albo też odwrotnie: jako sfrustrowani wyborcy będą niszczyć państwo i gospodarkę. Redefinicji będzie też zapewne wymagało pojęcie pracy, a na pewno nie do utrzymania jest dążenie do powszechnego zatrudnienia w dotychczasowym rozumieniu.
Można się starać dzielić w miarę sprawiedliwe coraz mniejszy zasób potrzebnej pracy między coraz większą liczbę ludzi. Można wymyślać bezrobotnym różne mniej lub bardziej dziwne zajęcia: liczenie ptaków, kolczykowanie krów, obrączkowanie dżdżownic czy pisanie rymowanych podań o zasiłki, można pozostawić ich przedsiębiorczości wymyślenie takich posług, za które zapłacą im zatrudnieni w „twardej” gospodarce, a można też uznać, że każdemu należy się jakieś minimum świadczeń bez wymogu pracy: to mogłoby nawet mniej kosztować niż obecny system – nastawiony nie na zaspokajanie potrzeb, lecz na kompensowanie rzekomego upośledzenia, za jakie uznaje bezrobocie.
Pozostawanie bez etatu nie musi, a nawet nie powinno być równoznaczne z marginalizacją. Człowiek bez pracy może być bardziej potrzebny w społeczeństwie niż budowniczy dróg. A która to droga przetrwała z czasów, powiedzmy, Sumeru? A przetrwało co? Ludzkość, kultura: uwieńczenie codziennego krzątania się, miłości, konfliktów, twórczości, destrukcji, produkcji, konsumpcji pokoleń anonimowych zwykle ludzi. Każdy jest jakoś potrzebny, czy ma etat, czy nie. Polityka gospodarcza i społeczna, która tego nie dostrzega, jest raczej błędna, na pewno kosztowna, zapewne szkodliwa.
Słowo „praca” ma zresztą bardzo różne i ewoluujące znaczenie. Dla dawnego rolnika właściwą pracą była uprawa roli, wszystkie inne zajęcia były różnymi rodzajami próżniactwa. W tym agrarystycznym rozumieniu dzisiejsze bezrobocie w krajach rozwiniętych wynosi 95%, bo tylko 5% zajmuje się właściwą pracą: na roli.
Co się stało z tymi 95%? Stali się w większości proletariatem. Zmieniono wtedy definicję pracy, i znów większość pracowała, ale już w fabrykach, świadcząc pracę, zwaną produkcyjną. Ale w takim produkcyjnym rozumieniu to dziś bezrobocie wynosi 85%, bo produkcją zajmuje się 5% ludności na roli i powiedzmy 10% w przemyśle.
Co się stało z pozostałymi 85%? A coś tam robią w biurach, sklepach, magazynach czy restauracjach. Lecz i tam masowo zastępuje ich automatyka, informatyka i inna technika. I co potem? A zajmą się czymś innym: jakimiś nowymi usługami albo rozrywkami, które może się wtedy nazwie pracą, a na roli, w fabrykach, sklepach i biurach pozostanie, powiedzmy 20% populacji.
Pojęcie pracy, jej rola w gospodarce, życiu społeczeństwa, życiu pojedynczego człowieka – domagają się przemyślenia od podstaw i zapewne w konsekwencji zmiany modelu polityki gospodarczej i społecznej nowoczesnego państwa. Lepiej byłoby to zrobić przed bankructwem dzisiejszego systemu, historia uczy jednak, i tu Marks też zdaje się mieć rację, że to się nadzwyczaj rzadko udaje.