NASZ CZŁOWIEK? W...?

Zanim wygodnie ulokujecie swe ciała w fotelach i z dreszczem emocji zaczniecie śledzić wręczanie Oskarów dla „Pianisty” przeczytajcie ten tekst. Proszę. Dlatego, iż postaram się Wam obrzydzić na ile potrafię tę oczekiwaną przez Was radość. To niezdrowe podniecenie, że „Polak potrafi”, że „Nasi tam są” i w ogóle jesteśmy „cool”.

Zacznijmy od filmu.

1. Z gustami nie mam zamiaru polemizować. Jedno tylko stwierdzę, że jest to przeciętny, sprawnie zrealizowany łzawiec à la Hollywood. I nic więcej. Nie jest to dzieło, nie ociera się nawet o sztukę. To zwykły produkt poprawnie wykonany. Absolutnie niczym nie jest w stanie zachwycić a tym bardziej absolutnie nic nowego nie wnosi do historii filmu.

2. O przynależności państwowej tego filmu zadecydowali już dawno temu Amerykanie. Jest to film amerykański gdyż konkuruje on w kategoriach przeznaczonych tylko dla filmów produkcji amerykańskiej. Koniec. W związku z tym wypisywanie tekstów o sukcesie filmu polskiego jest jawnym mijaniem się z prawdą. „Pianista” nie jest filmem produkcji polskiej. Przyznawanie się do produkcji tego filmu przez Francję i Wielką Brytanię jest również nadużyciem – co najwyżej państwa te były współproducentami.

3. Film ten niestety w swej fabule, a przede wszystkim kontekście reklamy i rozpowszechniania, wpisany jest w działanie „Przedsiębiorstwa Holocaust”. Wbrew historii, wbrew wspomnieniom Wł. Szpilmana, film powiela propagandowe schematy typu: Polacy to antysemici, Żydzi to ofiary nienawiści ludzkiej, Niemcy zaś to naród pełen sprzeczności bo mamy tu do czynienia i ze Złymi i Dobrymi Niemcami, II wojna światowa zaś została wywołana aby wymordować naród żydowski. Przyznam się od razu, że wcale nie czuję się dumny z faktu, iż ktoś taki film zrealizował. Raczej mi wstyd za niego.

4. Doskonały temat jakim są wspomnienia Wł. Szpilmana zasługiwał na coś więcej niż na to co mamy na ekranach kin czyli kolejny film propagandowy. A że można było zrealizować coś naprawdę wielkiego, i że o zupełnie innym filmie myślał Szpilman wiemy nie od dziś. Co gorsza, wiedział o tym sam Roman Polański. Poszedł jednak na łatwiznę. Aby nie być gołosłownym pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment z Historii Filmu Polskiego, tom 3, strony 223-226 napisany przez Barbarę Mruklik.

"II. FILM FABULARNY

Rozrachunki wiślańskie

Dla toczącej się podczas Zjazdu w Wiśle dyskusji o programie ideowo-artystycznym polskiej kinematografii cennym materiałem były trzy filmy: Miasto nieujarzmione, Dom na pustkowiu i Czarci Źleb. Dwa pierwsze, gotowe wiele miesięcy wcześniej, po krytyce z trybuny zjazdowej, poddane zostały dość istotnym przeróbkom. Szczególnie dramatyczne były losy „Miasta nieujarzmionego”.

Scenariusz „Robinsona Warszawskiego” — gdyż taki był pierwotny tytuł Miasta nieujarzmionego, został napisany przez Jerzego Andrzejewskiego i Czesława Miłosza jeszcze w 1945 roku. Ówczesne kierownictwo ,,Filmu Polskiego" wysunęło jednak wobec niego szereg zastrzeżeń. /.../

Ostatecznie film skierowano do produkcji w połowie 1948 roku na podstawie scenariusza Jerzego Zarzyckiego i Jerzego Andrzejewskiego (Czesław Miłosz pozostał jako współautor pomysłu). Reżyserem filmu był Jerzy Zarzycki, zaś pierwszym operatorem Francuz—Jean Isnard.

Pierwotny scenariusz opowiadał o losach człowieka, który po upadku powstania ukrywa się w ruinach i piwnicach zburzonych domów. Akcja rozpoczynała się w październiku 1944, a kończyła w dniu wyzwolenia Warszawy. Inspiracją dla autorów była autentyczna historia kompozytora Władysława Szpilmana, ukrywającego się w wymarłym mieście od upadku powstania do zwycięskiej ofensywy radzieckiej w styczniu 1945 roku. Scenariusz filmu składał się z jedenastu części. Motywem stylistyczno-konstrukcyjnym była próba przeprowadzenia analogii między losami bohatera powieści Defoe a historią życia warszawskiego Robinsona w wymarłym mieście. Wskazywały na nią nie tylko nazwy poszczególnych części, np.: Prolog, czyli burza. Na nieznanej ziemi, Ludożercy, Znalezienie okrętu, Piętaszek, ale przede wszystkim podobieństwo klimatu zagrożenia i osamotnienia bohaterów. Ta nowatorska propozycja nie została jednak zaakceptowana przez kierownictwo kinematografii, a w konsekwencji kolejnych przeróbek — całkowicie zaprzepaszczona.

W procesie realizacji filmu, zarówno na etapie scenariuszowym i scenopisowym, jak i w czasie zdjęć zagubiono postać bohatera — owego warszawskiego Robinsona. Jego tragedia, dorastająca do klasycznych, antycznych wymiarów, polegała przede wszystkim na tym, że jest niemym i bezwolnym świadkiem zagłady miasta, więcej — końca cywilizacji, w której wychował się i dojrzał. Dalszym elementem tragicznym, wprowadzonym przez autorów oryginalnej koncepcji scenariuszowej, jest historia młodej dziewczyny Krystyny, którą Robinson ocala od śmierci. Staje się ona dla niego wszystkim, co ma na świecie, wszystkim — w dosłownym tego słowa rozumieniu. Zjawienie się młodego powstańca, Andrzeja, stwarza nowe zagrożenie tego ,,stanu posiadania" i powoduje nowe konfliktowe przeżycia. Koncepcja losu bohatera nie ulega zresztą istotnym zmianom, gdyż zgodnie z prawami życia — Krystyna odchodzi z Andrzejem, zaś Robinson, znowu osamotniony pada od kuli przypadkowych zabójców tuż przed wyzwoleniem.

Tłem dla tragedii bohatera była tragedia Warszawy — obraz miasta przedstawionego w momencie niszczenia, niejako w ,,chwili konania". Gdyby koncepcja tej podwójnej tragedii — miasta i jego ostatniego świadka — została utrzymana, mogłoby powstać dzieło o wielkiej sile wyrazu. Niestety, tak się nie stało.

Kierownictwo kinematografii orzekło, że scenariusz jest zbyt pesymistyczny i że należy przesunąć akcent z zagłady miasta na jego wyzwolenie. Zastrzeżenia budziła również dramaturgia; jako gwarancję zrozumiałości przyszłego filmu postulowano skrupulatne przestrzeganie zasady oczywistości. Wszystko musiało być jednoznaczne, pozbawione jakiegokolwiek podtekstu: obrazy, dialogi, zachowanie bohaterów.

W przypadku „Robinsona Warszawskiego” można mówić o dwóch etapach przeróbek: najpierw — materiału scenariuszowego, potem — gotowego już filmu.

Wersji scenariuszowych „Robinsona Warszawskiego” jest kilka. Ostatecznie zatwierdzono i zrealizowano scenariusz, który obok opowieści o losach Rafalskiego i Krystyny wprowadzał wątek równoległy, będący przeciwwagą tamtego: trzech młodych powstańców warszawskich, którzy zamiast czekać bezczynnie w ruinach na wyzwolenie, usiłują przedostać się na drugi brzeg Wisły do polskich oddziałów. Wprowadzono też kilka scen obrad sztabu niemieckiego, podejmującego decyzję stopniowego niszczenia miasta, a na początku i w zakończeniu filmu dodano sceny dziejące się już po wojnie. Pierwszy epizod miał pokazywać członków rządu, którzy oglądając ruiny Warszawy podejmują decyzję odbudowy. Epizod końcowy eksponował efekty tej decyzji: Warszawę z roku 1949. Obu scenom towarzyszył głos spikera w odpowiednio dobranym komentarzu.

Wersja ta uległa dalszym przeróbkom. Zupełnie obca filmowi rama współczesna została szczęśliwie usunięta. Zaakcentowano wyraźnie przynależność młodych powstańców do Armii Ludowej. Wprowadzono nową postać — radzieckiego spadochroniarza, Fiałkę, którego zadaniem było przesyłanie do sztabu radzieckiego informacji o ruchach niemieckich wojsk. Dopiero po śmierci Fiałki chłopcy podejmują zamiar przedostania się za Wisłę, a pragnie im towarzyszyć Rafalski, który uwalnia się od nastrojów osamotnienia i rozpaczy. Film kończy się sceną wymarszu z wyzwolonej Warszawy w kierunku Berlina.

W wyniku tych zmian pierwotna struktura artystyczna „Robinsona Warszawskiego” została całkowicie zmieniona. Powstał zupełnie nowy film, oparty na niektórych tylko wątkach dawnego. Dano mu nowy optymistyczny tytuł — „Miasto nieujarzmione”.

Przeróbki te nie uchroniły filmu od ostrej krytyki. Po Zjeździe w Wiśle Włodzimierz Sokorski pisał na łamach ,,Kuźnicy", że film jest nie tylko ,,czasowo opóźniony", lecz posiada również ,,fałszywy wydźwięk ideologiczno-artystyczny", gdyż w wyniku „nieprzezwyciężenia do końca tendencji nacjonalistyczno - prawicowych" przedstawia ,,fałszywą koncepcję solidaryzmu narodowego i mieszczańskiego pseudohumanizmu".

Krytykowano również zbyt wolno rozwijającą się akcję, która rzekomo miała decydować o tym, że film nie trzymał w napięciu, oraz całą koncepcję muzyki Artura Malawskiego, którą oceniono jako ,,typowo formalistyczną".

W ostatecznej wersji, po dalszych przeróbkach, muzykę Malawskiego, podobno wyjątkowej siły i piękna, usunięto w całości. Nową muzykę skomponował Roman Palester.

W ostatecznej ekranowej wersji na pierwszy plan wysunięto wątek walki grupy AL-owskiej: chłopcy — Andrzej, Jan i Julek przyjmują radzieckiego spadochroniarza Fiałkę z aparaturą nadawczą i od tej chwili tworzą wspólną grupę, działającą w ruinach Warszawy. Kiedy silny oddział niemiecki otacza Fiałkę, ten podaje swoją pozycję jako obiekt do zniszczenia i bohatersko ginie przyczyniając się do zniszczenia oddziału wroga.

Zmiany te nie zadowoliły krytyki, która zgodnie podkreśliła, że kameralny wątek Robinsona zaczerpnięty został jakby z innego filmu, przez co wyłamuje się z ogólnej linii kompozycyjnej. W ,,Trybunie Ludu" chwalono film za włączoną opowieść o radiotelegrafiście Fiałce, jako symbolu wspólnej walki radziecko-polskiej.

Wbrew wszelkim przeróbkom film przemawiał przede wszystkim scenami zniszczenia Warszawy i świetną kreacją Jana Kurnakowicza w roli Robinsona. Wątek chłopców z AL był płaski, niewymyślny, a aktorzy słabi. Jedynie radziecki artysta Wieniamin Trusieniew stworzył przemawiającą naturalnością postać Fiałki.

Po upływie lat „Miasto nieujarzmione” sprawia wrażenie tymi tylko scenami, w których pojawia się Robinson i konająca stolica. Obraz miasta, mordowanego jak żywy organizm, odtworzony został przez realizatorów z ogromną siłą. Zarzycki poszczególne akty procesu niszczenia eksponował w ogólnych, dalekich planach. Uwidaczniają one jak płynny ogień zalewa całe dzielnice, ukazują jak z ulic, z wielkich arterii miasta uchodzą fale ludzi — jego życiodajna krew.

Tam gdzie bohaterem dramatu jest ginąca Warszawa, film zachował do dziś potężną, pełną wymowy ekspresję. W scenach kameralnych, które dawniej wychwalano, razi dziś swoisty manieryzm (np. obraz oficera bawiącego się dziecinnym bączkiem w mieszkaniu, które za chwilę zostanie zniszczone). To, co przetrwało w „Mieście nieujarzmionym”, zawarte było już w koncepcji scenariuszowej, której — wbrew wszelkim usiłowaniom — przeróbki i dokrętki nie potrafiły przekreślić, a zdołały tylko osłabić i zniekształcić.”

Przepraszam za ten przydługi cytat. Ale wydał mi się on koniecznym aby zrozumieć czym mógł być a czym stał się tekst Władysława Szpilmana przerobiony na film. Przypomnę - gdyby zachować pierwotny pomysł - Robinson wśród ruin wielkiego miasta zniszczonego przez wojnę - mielibyśmy doskonały, uniwersalny film o tragedii ludzkiej, o tragedii jaką niesie z sobą wojna i samotność. Na dodatek porównanie Robisona Daniela Defoe z Robinsonem z Warszawy mogło dać ponadczasowe, wielkie dzieło filmowe na swój sposób podsumowujące XX wiek. Ale tak się nie stało. Dlaczego?

Dla mnie zaskakującym jest fakt, iż pan Roman studiując w "Filmówce" równo trzy lata po zmasakrowaniu "Robinsona Warszawskiego" na "Miasto nieujarzmione" znał całą tę historię, a wszystko wskazuje na to, że widział przynajmniej dwie wersje robocze tego filmu. Był mądrzejszy o taką wiedzę i po 50 latach nie potrafił wyciągnąć właściwych wniosków? Dlaczego rozpoczął swą pracę od masakrowania tekstu i obrabiania go do potrzeb filmu tuzinkowego, i co gorsza propagandowego? Musiał czy chciał?

Skoro w dużym skrócie przedstawiłem Wam powody, dla których nie jestem dumny, ani podniecony losem filmu „Pianista”, przejdę do drugiej sprawy, może bardziej „śliskiej” ale jeszcze bardziej wstydliwej. Do samego reżysera. Dlaczego Roman Polański nie jest dla mnie mistrzem?

1. Mimo iż uważam, że zrealizował on jeden z najlepszych polskich filmów powojennych – „Nóż w wodzie”, że do wręcz doskonałych należą jego krótkie formy takie jak „Duży i mały” czy „Ssaki”, to z przykrością stwierdzam, że potem, tak naprawdę, nie nakręcił nic wybitnego. Jeszcze „Matnia” spełnia warunki wielkiego kina. Potem jest już sama komercja klasy A, a z czasem B. Nawet „Dziecko Rosmery” czy „Chinatown”, to tylko bardzo dobrze zrealizowane filmy klasy A. Potem było jeszcze gorzej – „Frantic” czy „Piraci” to zwykła sieczka, komercja jakiej jest pełno na ekranach kin. Ani „Lokator”, ani „Tess” – graniczące z wielkością, nie do końca są udane, tak jakby reżyserowi zabrakło ...talentu? A może pomysłu? O „Dziewiątych wrotach” wstyd mówić.

Skoro już poruszam temat twórczości to jeszcze jedna uwaga – proszę, przypomnijcie sobie kolejne filmy Milosza Formana. Tak samo emigrant, też wyjechał z „obozu”, też osiadł w Ameryce. A jednak jaka różnica jeśli chodzi o dorobek. Można krótko stwierdzić, że może dwa - trzy razy trafiło mu się zrobić film słabszy. A tak to same filmy wybitne lub klasyka. Czyli można w podobnej sytuacji w jakiej znalazł się Polański tworzyć a nie tylko kręcić.

2. Trudno mi to pisać, ale mimo, iż cały „światek” filmowy od lat o tym wiedział to nikt nie chciał głośno o sprawie powiedzieć. A chodzi o uznawany za najwybitniejszy film krótki Romana Polańskiego - „Dwaj ludzie z szafą”. Otóż powiedzmy sobie to w końcu głośno - film ten, a dokładnie sam pomysł wędrówki dwóch zagubionych mężczyzn z szafą, jest plagiatem. I to plagiatem filmu polskiego zrealizowanego przed wojną przez małżeństwo Franciszkę i Stefana Themersonów.

Oczywiście pewnie znajdą się i tacy, którzy nazwą takie działanie nieświadomym remake czy uwspółcześnionym sequelem.

3. Mało kto pamięta, albo mało kto chce pamiętać, jak przebiegał Festiwal Filmowy w Cannes w burzliwym roku 1968. Pozwolę sobie przypomnieć, iż akurat w 1968 roku mieliśmy największą szansę na otrzymania autentycznej „Złotej Palmy” dla filmu polskiego za film artystyczny jakim był „Żywot Mateusza” Witolda Leszczyńskiego. Nie były to tylko nasze życzenia lecz obiektywna ocena krytyków angielskich i francuskich. Lecz „Złotej Palmy” nie otrzymaliśmy. Dlaczego? Bo Roman Polański, wraz z kilkoma zbuntowanymi (przeciw czemu – nie powiedzieli) reżyserami, zerwał festiwal. Najpierw blokował ekran a potem zagroził strajkiem i rozruchami. Organizatorzy na wszelki wypadek przerwali festiwal i nie wręczyli nikomu nagród.

Od tego wydarzenia minęło ponad 30 lat i jakoś nigdzie nie przeczytałem aby Roman powiedział do reżysera „Żywota Mateusza” słowa „przepraszam”. Albo nawet w kilku słowach publicznie się ze swych działań wytłumaczył. Za to z każdym swym kolejnym filmem zgłaszał się w Cannes by w końcu otrzymać swą „Złotą Palmę”. Jak to nazwać?

4. Skoro za oknem mamy wojnę w Iraku, skoro nasz kraj lojalnie zachowuje się wobec USA, to czy rząd nasz nie powinien być do końca w swych działaniach konsekwentny? Jeśli tak to już dawno Roman Polański powinien być aresztowany w Polsce i przekazany wymiarowi sprawiedliwości USA. Przecież sam się przyznał publicznie do gwałtu na nieletniej, lecz nie czekając na wyrok uciekł. Nadal jest więc pedofilem ukrywającym się przed wymiarem sprawiedliwości. I nie ma tu nic do rzeczy, że jest artystą, że wcześniej spotkała go wielka tragedia. Złamał prawo i jak każdy obywatel powinien za swe czyny ponieść konsekwencje. Wręcz żałośnie brzmią tu tłumaczenia reżysera, iż był to spisek, że dziewczyna ta nie była dziewicą, że wszyscy w Hollywood odbywali stosunki seksualne z nieletnimi a akurat wypadło na niego... Czyżbyśmy mieli do czynienia z kolejną osobą której prawo nie dotyczy?

A swoją drogą jak wytłumaczyć młodzieży szkolnej, którą zmuszono do masowego oglądania „Zemsty”, fakt promowania zbiegłego pedofila w tej ekranizacji narodowej klasyki? Faktem tolerancji wobec kochających inaczej? A może swoistym poczuciem sprawiedliwości? A może ...

A teraz, drogi czytelniku, dziękując Ci za czas jaki poświęciłeś czytając mój tekst, życzę Ci miłego oglądania transmisji z uroczystości wręczenia Oskarów.

P.S.

Roman Polański urodził się przed laty w Paryżu. Od lat posiada obywatelstwo francuskie. Zaś w przypływie szczerości oświadczył, że „tam jest jego ojczyzna gdzie położy kapelusz”. I nie mam do niego o to pretensji. Jest szczery i uczciwy. Szkoda, że nie stać go było na to samo przy realizowaniu „Pianisty”.

P.S. 2

Osobną sprawą, równie niesmaczną, jest fakt wymuszenia na uczniach obowiązkowego zapoznania się z filmem „Pianista”. W jednych szkołach odbywało się to w ramach lekcji polskiego, w innych w ramach godzin wychowawczych, zaś w innych w ramach zajęć Wiedzy o Społeczeństwie. Cóż, obróbka propagandowa młodzieży mimo likwidacji cenzury trwa nadal. A ktoś przy tym zgarnął kasę za bilety, za dystrybucję (czy to aby nie firma niejakiego Lwa Rywina? – ten to potrafi!). Ci co nie zapłacili haraczu w postaci kupna biletu mieli nieobecność nieusprawiedliwioną na lekcjach lub w zamian zajęcia w klasach zbiorczych.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010