CZERWONA STRATEGIA I RADIO WOLNA EUROPA

Komuniści posługują się nie tylko czołgami i propagandą. Ich trzecią bronią od początku istnienia Sowdepii jest DEZINFORMACJA. Ostatnio badania nad dezinformacją mają szansę stać się odrębnym działem sowietologii. By jaśniej zrozumieć czym jest owa dezinformacja, porównajmy ją z propagandą. Istnieją między nimi dwie zasadnicze różnice:

- propagandę komuniści głoszą otwarcie, dezinformacja natomiast, choć ma swoje źródło w tym samym miejscu (ściślej w innym skrzydle tego samego budynku KGB na Placu Dzierżyńskiego) zawsze rozpowszechniana jest przez ośrodki niekomunistyczne, a często nawet przez uchodzące za antykomunistyczne;

- celem propagandy jest uzyskanie zwolenników dla komunizmu, zaś zadaniem dezinformacji jest osłabienie, uśpienie i rozbrojenie społeczeństw, a za ich pośrednictwem rządów krajów, które komunistycznymi jeszcze nie są i przez to przygotowanie ich na tegoż komunizmu nadejście.

Od lat 1920-tych stale rozpowszechniane są trzy podstawowe tezy komunistycznej dezinformacji:

1) Komuniści, zwłaszcza ci z Kremla, dzielą się na jastrzębie i gołębie, beton i liberałów, złych, którzy chcą nasz wolny świat zniszczyć i dobrych, z którymi można się dogadać (porozumieć, ugodzić itp.). Dobrzy, jak to w życiu bywa, są niestety słabsi, gdyż beton chwycił ich za gardło i trzyma. Żeby liberałowie wyzwolili się z ucisku i zwyciężyli, potrzebne im są sukcesy, za pomocą których dowiedliby słuszności swej linii. Zachód (opozycja) musi więc pomóc liberałom, a gdy ci zdobędą władzę lub umocnią się przy władzy, zreformują komunizm i przestaną być dla Zachodu groźni. Najlepszym przykładem pragmatyka i liberała-komunisty był Józef Wissarionawicz Stalin. Każdy I sekretarz musi być liberałem z definicji lub co najmniej centrystą, który waha się między jastrzębiami i gołębiami (np. Jaruzelski), gdyż komunizm zawsze potrzebuje pomocy kapitalizmu w prowadzonej z nim walce.

2) Komunizm się skończył, nie ma go, zanika. Tak naprawdę na Kremlu pozostali już tylko pragmatycy, a więc ludzie tacy jak my, którym chodzi tylko o poprawę losu narodu, a nie żadną ideologię komunistyczną, zresztą przestali już w nią wierzyć. Nie marzą więc już o podboju świata, lecz o wyjściu z zacofania, do którego wepchnęli kraj w pierwszym etapie komunistycznych eksperymentów. Wolny świat powinien zatem im pomóc, inaczej grozi niebezpieczeństwo, że się do obecnej swojej postawy rozczarują i jeszcze wrócą do komunizmu. Bukowski w amerykańskich kajdankach to tylko symbol tego podejścia.

3) Instytucje świata zachodniego i komunistycznego są w istocie takie same, skoro nazywają się tak samo. Tu i tam jest (będzie) prezydent. kongres, system wielopartyjny, wybory z kilku kandydatami, itp. W Sowietach Gorbaczowa będzie zamiast Rady Najwyższej Kongres. Czy to nie dowód, iż towarzysz Gorbaczow, przepraszam, prezydent Gorbaczow wprowadza demokrację amerykańską! Instytucje te nawet jeśli kiedyś się czymś różniły, to z biegiem czasu będą się do siebie upodabniały, jak głosił już na początku lat l9ń0-tych prof. Sacharow (tzw. teoria konwergencji). Powyższe podstawowe trzy tezy komunistycznej dezinformacji, by zostały przyjęte za swoje przez zachodnią opinię publiczną i rządy wolnych państw, muszą być rozpowszechniane przez czynniki wiarygodne dla wolnego świata, a więc NIE przez komunistów lecz za pośrednictwem:

-         wolnej prasy, telewizji, radia;

-          sowietologów, doradców rządowych, specjalistów, uniwersytetów zachodnich, instytutów naukowych i specjalistycznych;

-         dysydentów i opozycjonistów z krajów komunistycznych, najlepiej wprost z komunistycznych więzień, skąd dziwnym trafem tego typu tezy nie mają żadnych trudności by się wydostać na świat (casus horrendus - twórczość Adama Michnika).

Od razu zaznaczmy, że wszystkie trzy grupy działalności tzw. agentów wpływów, tj. sowieckich agentów politycznych, których zadaniem jest wpływanie na zachodnie elity i społeczeństwa w korzystnym dla komunizmu kierunku. Świetny opis pracy takiego agenta i jego "orkiestry", czyli grupy zależnych ludzi zatrudnionych w mass mediach, dał nam Wołkow w "Montażu". Inny przykład to 20-letnia praca rosyjskiego agenta Olega Tumanowa w rosyjskiej sekcji Radia Swoboda. Władze sowieckie skazały Tumanowa zaocznie na karę śmierci, aby uwierzytelnić go przed Zachodem jako prawdziwego wroga komunizmu. Tumanow przez 20 lat, w ostatnim okresie jako pełniący obowiązki dyrektora sekcji rosyjskiej, bezkarnie zatruwał słuchaczy "Swobody" komunistyczną dezinformacją. Nikt też nie zwrócił uwagi na ugodowy charakter komentarzy Tumanowa, zalecjących spokój, opanowanie, realizm, współpracę Zachodu z Sowietami itp. Nikt nie chciał utracić dobrej pracy. Przypadek Tumanowa poucza, że o tym czy ktoś jest, czy też nie jest antykomunistą należy wnioskować z charakteru jego działalności i treści wypowiedzi, a nie na podstawie złych czy dobrych opinii, które wydają o nim komuniści. W artykule tym nie zajmujemy się jednak agentami, lecz staramy się wyśledzić interes własny, który zachęca niekomunistów do powtarzania tez komunistycznej dezinformacji.

W przypadku dziennikarzy zjawisko to doskonale opisał Andrew Nagórski w swych wspomnieniach korespondenta, szybko zresztą z Kraju Rad wydalonego. Dziennikarz, który pisze prawdę jest niewygodny dla komunistów, a więc szybko wyrzucają go z kraju. Pracodawca zachodni jest natomiast zainteresowany w posiadaniu korespondenta, który nie stwarza kłopotów, którego nie trzeba nieustannie przenosić. Przeciętny zachodni korespondent stara się nie stwarzać komunistom kłopotów, chętnie powtarza więc oficjalne oświadczenia i regularnie bywa na propagandowych konferencjach prasowych, unika zaś towarzystwa przez KGB niemile widzianego.

Dziennikarze są zainteresowani w atrakcyjnym opakowaniu swych wiadomości, gdyż to zwiększa popyt na ich gazety, a więc ich pensje. Doniesienie, iż odbyło się posiedzenie politbiura, a o przebiegu jego obrad nic nie wiemy i wiedzieć nie będziemy, nie zdobędzie nowych czytelników. Artykuł natomiast, w którym "jastrząb" Ligaczow targa ze złości za ucho "dobrego' Gorbaczowa, ale ten jednak okazuje się sprytniejszy i podstawia w progu nogę Ligaczowowi, zaś na to wszystko wpada Gromyko i krzyczy ze złości, bo go pozbawiono władzy ... jest o wiele bardziej interesujący, ludzki i dla przeciętnego odbiorcy zrozumiały. Dziennikarze sami więc wymyślają niedorzeczności lub skwapliwie korzystają z tzw. przecieków, czyli "informacji", o których wcześniej wydział dezinformacji KGB zdecydował, iż przedostaną się do wiadomości publicznej. Wśród przecieków są też informacje prawdziwe; otrzymują je właśnie ci dziennikarze, którzy są szczególnie przydatni z punktu widzenia polityki komunistycznej. Przykładem skrajnym, gdyż wręcz rzecznikiem prasowym Sowietów, jest niejaki Victor Lewis, dziennikarz uchodzący za zbliżonego do sfer oficjalnych Kremla i specjalizujący się w publikowaniu w prasie anglojęzycznej informacji rzadkich i niesprawdzalnych. W Polsce przez całe lata jego rolę odgrywał B. Margueritte, korespondent "Le Figaro". Wreszcie propagandą na rzecz -liberalnych komunistów skompromitował się do tego stopnia, iż policja musiała urządzić fikcyjny napad na jego dom, by pokazać jak wielkim wrogiem komunizmu jest Margueritte, czyli jak jego doniesienia są prawdziwe i dla komunizmu (ściślej dla "betonu") szkodliwe. Sam Margueritte po napadzie z dumą oświadczył RWE, iż napad jest jeszcze jednym dowodem jego nieustraszonej postawy demaskatora komunizmu i zapowiedział, że nadal będzie pisał z Warszawy tak samo prawdziwe (sic) korespondencje jak dotychczas.

Wśród dezinformacji, które rozsiewają tacy dziennikarze, często zdarzają się wiadomości szczegółowe i prawdziwe. Stanowią one nagrodę dla grzecznego i spolegliwego dziennikarza oraz mają uwierzytelnić go w oczach opinii publicznej jako szczególnie dobrze poinformowanego. Rzecz jasna dobrze poinformowanego dziennikarza każda gazeta chętnie zatrudni.

KGB. bardzo często tworzy w ten sposób kanały dla swej dezinformacji. Z tego punktu widzenia pouczające byłoby przeanalizowanie całości doniesień dziennikarzy, którzy np. pierwsi poinformowali o katastrofie w Czernobylu. Dla KGB było jasne, że o Czernobylu i tak wszyscy się dowiedzą, więc wypuszczenie tej informacji przez kanały służące do dezinformowania opinii publicznej, dawało czysty zysk polityczny.

Niebagatelną rolę w wypadku prasy i uniwersytetów odgrywa tradycja lewicowa. Ktoś, kto głosuje na socjalistów lub na rzecz socjalizmu działa, przynajmniej podświadomie wstydzi się swej komunistycznej siostry z nieprawego łoża, dlatego bardzo chciałby ewolucji komunizmu, żeby już przestał być zły i nie wskazywał na możliwe konsekwencje socjalizmu. Nasz lewicowiec dostrzega więc wszędzie zmiany, elementy i zapowiedzi ewolucji. Fakt picia przez genseka whisky zamiast samogonu staje się dowodem wolności myśli, prasy, itp. Z drugiej strony, gdy sprawy stoją źle, winien jest nie pokrewny system lecz szczególnie złośliwa grupa aparatczyków.

Powody, dla których sowietolodzy zainteresowani są w powtarzaniu tez komunistycznej dezinformacji są w istocie podobne do motywów, którymi kierują się pracownicy mass mediów. Przeciętny sowietolog chce bywać w Sowietach, otrzymywać materiały, utrzymywać kontakty, bez czego jego praca jest bardzo trudna. Gdy powtarza zaś tezy komunistycznej dezinformacji, jest do Sowietów zapraszany, ma kontakty na najwyższych szczeblach, może liczyć na niedyskrecje (patrz wyżej), a więc rośnie jego wzięcie na Zachodzie jako osoby dobrze poinformowanej, rosną też prestiż i dochody. Przykładem może tu być twórczość zapraszanego do Sowietów Goldmana, który jeszcze za Breżniewa, dziś jak wiemy, na etapie zastoju i stagnacji, specjalizował się w odkrywaniu reform i ewolucji gospodarczej. Przedstawianie komunistycznej nierzeczywistości w prosty i atrakcyjny sposób też nie jest bez znaczenia.

Czytelnik zachodni woli też dowiedzieć się, że nie będzie musiał wydawać swych pieniędzy na zbrojenia, bo Sowieci już przestali być groźni, wojna i inne niebezpieczeństwa mu nie grożą itp. Jeśli ktoś głosi inne poglądy musi się liczyć z tym, że nie będzie czytany, a więc żegnajcie tantiemy od sprzedanych egzemplarzy książek. Poważne pisma sowietologiczne czy antykomunistyczne przynoszą jedynie deficyt i dawno upadłyby gdyby nie dotacje prywatnych fundacji. Inną kategorię stanowią sowietolodzy, tacy jak np. Zbigniew Brzeziński, którzy komunizmu bądź nie rozumieją, traktując go jak tradycyjny system autorytarny, bądź swe analizy podporządkowują linii politycznej, którą propagują jako politycy. Jako politycy są oni zwolennikami trwałego porozumienia USA z czerwonymi, więc jako sowietolodzy uzasadniają takie rozwiązanie, znajdując odpowiednie przesłanki ewolucji komunizmu (a to zanik znaczenia ideologii, to znów wyzbycie się imperializmu w zamian za współpracę lub możliwość oderwania komunistów wschodnioeuropejskich od moskiewskiej macierzy za cenę kredytów i wizyt w zachodnich laboratoriach), który owo porozumienie, w ich mniemaniu, - uczyni możliwym i pożytecznym.

Wbrew pozorom antykomunizm wśród sowietologów jest zjawiskiem rzadkim, niepopularnym i co najważniejsze nieopłacalnym. Jeden z najwybitniejszych sowietologów, Francuz Alain Besancon, znany każdemu opozycjoniście w Polsce, dla francuskiego inteligenta jest non-person. Jeśli mimo opisanych trudności sowietologowi powiedzie się zrobienie kariery i nie wyrzeknie się on antykomunizmu (tj. zachowa podejście naukowe do tego systemu i co najważniejsze, będzie go dobrze rozumiał), czyha nań inne zagrożenie - niebezpieczeństwo uwiedzenia i w jego konsekwencji utrata rozumu przez zakochanego. Dla komunistów nagłe odkrycie w ich władztwie nieprzepartego dążenia do reform, które uchroni świat od czerwonego zagrożenia, jest bardzo cenne, tym cenniejsze im większy antykomunista dozna pożądanego olśnienia. Stąd zabiegi o pozyskanie znanych sowietologów z prawdziwego zdarzenia.

W tym celu należy sowietologa zaprosić do Sowietów, gościć, zapraszać do gabinetów sekretarzy i pokazywać jak to na codzień, nawet na Kremlu, korzysta się z jego opracowań (opowiadania o reformach mają mniejsze znaczenie), jak ceni się jego przenikliwość itp. A nade wszystko należy obiecać wydanie książki naszego sowietologa i już jest nasz. Nareszcie doceniony i uszanowany, inaczej niż na Zachodzie, gdzie nikt tak szybko nie poznał się na jego geniuszu. Wydanie książki jest przecież najlepszym dowodem zmian. Taka przygoda przydarzyła się nawet Ryszardowi Pipesowi, dotąd znanemu z trzeźwego i naukowego podejścia do zagadnień sowietologii.

Inną metodą jest wysyłanie posłańców, członków nomenklatury partyjnej, których zadaniem jest zaprzyjaźnienie się z sowietologiem zachodnim i przekazywanie za jego pośrednictwem tez opracowanych wcześniej przez wydział dezinformacji KGB. Podejście do potencjalnego kandydata na uwiedzenie jest takie samo jak w poprzednim wypadku; natura ludzka czasami oprze się pokusie mamony, ale zawsze skapituluje przed słowami uznania. Wyobraźmy sobie sowietologa pochodzenia wschodnioeuropejskiego, a więc często cierpiącego na kompleks niedocenienia przez Zachód, gdy oto pojawia się wysłannik i "po ludzku", jak "do przyjaciela" zwierza się z tajemnic Kremla, Warszawy czy Tallina, zwierza się właśnie jemu, gdyż tylko on ZDOLNY jest zrozumieć tak skomplikowane problemy. Nasz sowietolog (dziennikarz itp.) mógłby wprawdzie zachować zdrowy rozsądek, ale wówczas musiałby przyznać sam przed sobą, że został wytypowany jako kandydat na tubę, co świadczy raczej o tym, że KGB uważa go za niezbyt rozsądnego. Ach jakie to niemiłe i nieprawdziwe, przecież jestem jednak geniuszem - myśli nasz biedak i POWTARZA. Co? To już łatwo się domyśleć. Oprócz wiadomości prawdziwych, których domieszka jest potrzebna z punktu widzenia powodzenia całego przedsięwzięcia, wolny świat słyszy, że Stalin, Breżniew, Gorbaczow (zależnie od epoki) chciał już coś tam zreformować, wprowadzić, rozwiązać jakiś problem, wypuścić więźniów, zastąpić komunizm demokracją (zależnie od priorytetów danej chwili), ale "MU NIE POZWOLILI", "NIE DOPUŚCILI", "NA CZAS NIE POINFORMOWALI" itp. I tu już surrealizm sięga szczytu, okazuje się bowiem, że nasz biedny gensek-liberał-demokrata nie ma władzy. ONI robią co chcą. Owi "ONI" to, znów zależnie od mody, beton, średni aparat, wojsko, policja, czy też "dogmałycy". Każdy może wybrać co mu się najbardziej podoba.

Wyższą - jakby powiedzieli marksiści - formą posłania jest wysyłanie w podobnych celach nie członków nomenklatury lecz samych dysydentów, najlepiej prosto z więzienia i po ujmującej rozmowie z oberpolicmajstrem. Duże doświadczenie w tej dziedzinie zdobyli już polscy komuniści wysyłając w poprzednich latach panów Małachowskiego, a następnie Siłę-Nowickiego, by tłumaczyli w USA jakimi liberałami są Jaruzelski z Kiszczakiem i jak ich można jeszcze bardziej uliberalnić za pomocą dużej dawki zielonych. Rozmowa przy koniaczku z czarującym Kiszczakiem czyni cuda, zwłaszcza gdy interlokutorem jest dysydent przekonany o własnej misji dziejowej (i jednocześnie źle znoszący więzienie).

Profetyzm dysydentów doskonale pomaga komunistom; delikwentowi nie trzeba już bowiem wmawiać, że od niego zależy los milionów ludzi żyjących w ustroju komunistycznym, a tylko takie przekonanie pogłębiać i umiejętnie sterować; tylko Pan, Panie Lechu, Andrieju, Wojciechu, Borysie może zmienić tę straszną sytuację... zapoczątkować ewolucję... pchnąć system na tory pokojowych zmian...

Po raz pierwszy metodę tę wykorzystano wobec przywódcy demokratycznej emigracji rosyjskiej, esera Borysa Sawinkowa (patrz artykuł M. Hellera w "Orientacji na Prawo" nr 14), który przekonany, że ratuje Rosję, działając na zlecenie CzK-GPU, doprowadził w 1921 roku do uznania dyplomatycznego państwa sowieckiego przez Anglię. Gorbaczow okazał się zdolnym uczniem Lenina, wysyłając na Zachód noblistę Sacharowa, by głosił potrzebę niesienia pomocy "liberalnemu gensekowi, bo inaczej przyjdzie gorszy... Podobnie postąpił Jaruzelski, pozwalając wyjechać L. Wałęsie, a wcześniej J. Onyszkiewiczowi, licząc, że przygotują oni odpowiedni grunt dla rozpoczęcia masowej pomocy gospodarczej dla komunizmu.

Przyczyny postawy dysydentów są bardziej skomplikowane niż postępowania sowietologów czy dziennikarzy. Czerwona propaganda (nie dezinformacja) zarzuca dysydentom działania z niskich, materialnych pobudek. W obecnych kryzysowych czasach, jeśli nawet kwestia ta odgrywa jakąś rolę (dochody dysydenta zależne są od ilości jego publikacji i wywiadów ukazujących się na Zachodzie; jeśli jego poglądy nie znajdują uznania - liczba zamówień spada), ma ona trzeciorzędne znaczenie.

Podstawowym doświadczeniem politycznym dla starszego pokolenia inteligencji (doradców) były lata pięćdziesiąte, które zrodziły przekonanie o wszechmocy komunistów (stąd trwożliwe pytanie: a czy komuniści się na to zgodzą? - stanowi podstawowe kryterium racjonalności działań dla doradców. My o tym nawet nie myślimy, gdyż nas to nie obchodzi) oraz rok 1956, który pozostawił pamięć o walkach wewnątrz partii. To nic, że operacja: natolińczycy kontra puławianie pozwoliła komunistom stanąć na czele antykomunistycznego buntu społeczeństwa i skanalizować go, przekształcając podział między narodem a partią w podział biegnący wewnątrz partii, rok 1956 pozostał w pamięci tego pokolenia jako wygrana komunistów - reformatorów (puławianie) nad komunistami - "stalinistami ("źli" natolińczycy) i żadna głębsza refleksja nad metodami komunistycznej manipulacji do niego nie dociera. Doradcy nie są zdolni i nie chcą analizować współczesnego układu sił i taktyki inaczej niż przez pryzmat swych doświadczeń sprzed ponad 30 laty.

Następne pokolenie inteligencji zostało ukształtowane przez "Politykę", która usiłowała przekonać, iż komunizm zmodernizowany i racjonalny jest możliwy i byłby mniej dolegliwy dla społeczeństwa. My - tj. antykomuniści - jesteśmy wrogami nawet mniej dolegliwego komunizmu, bowiem walczymy o wolność, a nie o łagodniejszą niewolę. Różnicy między wolnością, a nazwijmy to "oświeconą" niewolą nie dostrzegają jednak ludzie, którzy poświęcili pół życia na zachwalanie reform, mających umożliwić uczłowieczenie systemu. Szczególnie wielu dziennikarzy, którzy w "Polityce" walczyli o racjonalizację komunizmu, znalazło się w szeregach opozycji wobec obecnej ekipy. Nie dziwi więc, iż ciągle szukają oni oznak reform wprowadzanych przez komunistów, które upodobniłyby obecny system do wolnorynkowego (tj. normalnego, racjonalnego) i wreszcie zrealizowało marzenia ich młodości. Ludzie wychowani w szkole komunistycznej propagandy i manipulacji opinią publiczną lub latami znajdujący się pod jej silnym naciskiem, w sposób naturalny przyjmują tezy komunistycznej dezinformacji jako bardziej dla siebie zrozumiałe. Latami biorąc udział w intrygach partyjnych, bądź przebywając na obrzeżach aparatu władzy, są w sposób naturalny skłonni widzieć tam (w walkach wewnątrz partii) źródła wszelkich trwałych zmian. Przyjście do opozycji po 13 grudnia dużej grupy dziennikarzy PRL, owych "bojowników z wypaczeniami" komunizmu (o to by PGR X produkował, a nie marnotrawił), znacznie osłabiło potencjał intelektualny sił niezależnych, tj. ich zdolność do analizy komunizmu, i w praktyce uniemożliwiło przekształcenie ruchu niezależnego w opozycję antykomunistyczną. Nie są to jednak jedyne przyczyny, dla których wymienione tu różne grupy dysydentów tak łatwo stają się doskonałą tubą dla tez komunistycznej dezinformacji.

- Podstawowym motywem działań dysydentów jest dążenie do zdobycia sławy, w czym rzecz jasna nie ma nic złego, i uzyskania statusu moralnego i intelektualnego przywódcy narodu, jego SUMIENIA - chęć beatyfikacji za życia. By tak się stało, dysydent musi pisać i wypowiadać się (nie być) moralnie, odpowiedzialnie, musi cierpieć rozterki moralne i nieustannie podkreślać jak martwi się losem narodu i słać, celem tegoż zbawienia, moralne przesłania z więzienia (niezbyt jednak ciężkiego; ideałem byłoby połączenie więzienia z salą konferencyjną dla zachodnich dziennikarzy. Dysydent doprowadzany z celi opowiadałby o trudnym acz koniecznym dialogu z jego strażnikami w imię wyższych wartości. Warunek jest jeden - by strażnik był komunistą, gdyby przypadkiem był faszystą, dialog byłby oczywiście wykluczony): żadnych ekstremizmów, tylko rozsądek, powaga, odpowiedzialność, realizm... Występowanie w moralnych, a nie politycznych szatach umożliwia dysydentowi zachowanie pozycji monopolisty; wszak polityka zakłada pluralizm, wielość programów, ocen, haseł, i równą ich wartość, podczas gdy nie może być przecież mowy o alternatywnych i posiadających tę samą wartość etykach - moralność jest jedna - taktyk politycznych wiele. Nasz dysydent w walce o swą pozycję będzie więc przede wszystkim moralistą. Oczywiście pod tą maską może już bezkarnie, czyli bez żadnej odpowiedzialności politycznej, uprawiać politykę metodami, które z żadną moralnością nie mają nic wspólnego; a to telefon do ambasady z interwencją by kogoś tam nie przyjąć, albo do korespondenta z pouczeniem z kim nie należy rozmawiać, bo jest antysemitą, a to na lunchu poufna informacja, że ci z "SW" to terroryści i dla dobra ludzkości nie wolno im pomagać (finansowo), to znów oskarżenie konkurencji politycznej, że chce śmierci polskich niemowląt, ponieważ sprzeciwia się pomocy kredytowej dla komunistów lub przekazaniu pieniędzy, które miały służyć walce z komunizmem na wybudowanie jednej przychodni w tymże komunizmie. Gdyby te wszystkie posunięcia były dziełem polityka, oskarżono by go co najwyżej o łgarstwo i demagogię, w ustach moralisty nabierają jednak zupełnie innego wydźwięku. Bezkarność polityczna, o której wspomniałem, polega na tym, iż dzięki monopolowi na dostęp do massmediów, opisywana konstruktywna opozycja (inaczej intelektualiści lub dysydenci) nie musi obawiać się swej konkurencji zepchniętej na całkowity margines polityczny. W szerokiej świadomości społecznej i w opinii międzynarodowej nie ma żadnej alternatywy po stronie opozycji dla grupy konstruktywnej, stąd co by ona nie zrobiła, nie może się skompromitować i utracić swych pozycji. Powstał doskonały obieg zamknięty.

Dysydent musi być przede wszystkim drukowany, zapraszany, nagradzany (najlepiej widziane są nagrody pokojowe, uniwersyteckie, intelektualne i moralne), obsypywany stypendiami (musi przecież z czegoś żyć, cierpiąc rozterki nad losem substancji narodowej), itp. Dysydent musi stale dawać wywiady (rzecz jasna prasie zachodniej), musi być więc znany, bywać na salonach, a nie brać w dupę na posterunkach. Gdy wybucha strajk - wymarzonym posterunkiem dla dysydenta jest najbliższa plebania. Policja tu nie przyjdzie i pałą nie przyłoży, za to łatwo odnajdą go i gromadnie stawią się zachodni dziennikarze, którym będzie mógł opowiadać o tym jak nie gra się losem narodu w ruletkę.

Dobrze jednak, że jego słowa muszą być tak przykrojone, by wzbudzić zachwyt prasy (zachodniej) i kręgów uniwersyteckich (zachodnich rzecz jasna), które są lewicowe i przeżywają orgazm na samą myśl o reformach komunistycznych, zwłaszcza moskiewskich, ale w ciężkich czasach gotowe są zadowolić się patriotycznymi generałami znad Wisły. Drugim adresatem są politycy zachodni, których jedynym marzeniem jest spokój na Wschodzie, stąd konieczność słania zapewnień o rozsądku Polaków. Dysydent cel swój realizuje, gdy zacznie pisać w zachodniej prasie, np. w niemieckim "Der Spiegel", który znajduje się w niemieckiej czołówce wielbicieli polityki ZSRR. Dysydent o tym wie, lecz mu to nie przeszkadza. Innym wyśnionym odbiorcą może być lewicowy (przechodzący w lewacki) i antyamerykański francuski "Liberation". Tu dobrze jest porównać Jaruzelskiego do Pinocheta, jakby komunizm był tym samym, co autorytarny system chilijski i wyrażać troskę o los komunistów w Nikaragui męczonych przez wstrętnych "Contrasów" lub o ciężką dolę mieszkańców Grenady ginących pod okupacją amerykańską.

Nasz dysydent wie, że gdy będzie mówił w sposób dla władzy nie do przyjęcia, to policja uniemożliwi wysłanie "grypsu" z więzienia, przerwie połączenie telefoniczne itp., więc płyną rozważania o liberalnym Kiszczaku i buncie średniego aparatu. Intelektualista doskonale też orientuje się, co mówić by RWE dzwoniła doń częściej. Zwłaszcza dziennikarze, dawniej w "Polityce" dziś w konstruktywnej opozycji, przyznają, iż tak udzielają wywiadów, by RWE dzwoniła do nich częściej. "Oni do nas dzwonią, bo myślą, że my mamy dojścia do KC' - można usłyszeć wyznania w kawiarni na Foksal - "my oczywiście jakieś tam dojścia mamy, ale ograniczamy się w tym co mówimy".

Intelektualista "ujawnia" więc zmagania komunistów patriotów z komunistami zagranicznymi (moskiewskimi) i podkreśla wspólnotę losów wszystkich mieszkańców Polski, drży o los największego po Stalinie liberała wszechczasów itp., itd. Dysydent wie też, że jeśli skrytykuje opozycyjnych wodzów, to nikt go do żadnej ambasady już nie wpuści ani nie dopuści do dziennikarzy, stypendium, wyjazd, na który tak liczył, stanie pod znakiem zapytania, itp., więc wysila swą inteligencję, szukając oznak liberalizowania się i cywilizowania komunistów.

Omówiliśmy już tezy komunistycznej dezinformacji i kanały, którymi docierają one do zachodnich społeczeństw, ale jej adresatami są również społeczeństwa wschodnioeuropejskie. Szkody wyrządzane przez dysydentów z punktu widzenia świadomości politycznej własnych społeczeństw nie byłyby tak duże, gdyby nie dysponowali oni potężnym środkiem propagandy w postaci RWE.

Zaznaczmy od razu, że odbiorcą RWE są nie tylko słuchacze lecz również zachodnioeuropejscy czytelnicy, ponieważ Dział Badań i Analiz Rozgłośni (tzw. Research) przygotowuje regularne opracowania dotyczące sytuacji w poszczególnych krajach nadawania, które nie tylko służą poszczególnym sekcjom narodowym, ale są również rozsyłane do redakcji gazet, instytutów sowietologicznych i prywatnych osób zajmujących się tą tematyką. Opracowania głoszące, iż komuniści wprowadzają system parlamentarny na Węgrzech, bowiem zgadzają się na powstanie kilku "Znaków" i ZSL-ów zatruwają więc nowomową słuchaczy RWE i przekonują zachodnich autorów, żeby w tym samym duchu pisali dla swych czytelników. Tworzy się obieg zamknięty, w którym artykuły napisane na podstawie materiałów RWE są z kolei przez nią nadawane. Podobnie, wypowiedzi dysydentów, których świadomość polityczną i zasób wiedzy politycznej w dużym stopniu RWE kształtuje, są znów przez nią przekazywane do kraju.

Należy jednak odróżnić politykę dyrekcji amerykańskiej od linii forsowanej przez dyrekcję sekcji polskiej (i innych sekcji narodowych) oraz jej praktyk cenzorskich. Jeżeli Rozgłośnia rezygnuje np. z prenumeraty niemieckich gazet chadeckich (prawicowych), zachowując oczywiście prenumeratę pism socjaldemokratycznych (nazywa się to podobnie jak w komunizmie - oszczędnością), wówczas odpowiedzialną za taką decyzję jest dyrekcja amerykańska, ale gdy w przeglądzie prasy podziemnej pracownicy politycznie związani ze Zdzisławem Najderem miesiącami milczą na temat pewnych wydawnictw, uważając, że takowe nie istnieją, lub osoba z tej samej rodziny politycznej, zajmująca się przeglądem publikacji emigracyjnych, pomija pewnych autorów według dość przejrzystego klucza, jest to wynik dyrektyw dyrekcji polskiej oraz osób, które wyznaczają jej politykę, choć formalnie znajdują się poza Radiem.

Na czele obu Rozgłośni (tj. RWE i Swobody) stoi BIB, czyli Board for International Broadcasting (Zarząd Międzynarodowej Radiofonii), w skład którego wchodzą m. in. Michael Novak, Arch Puddington, Lane Kirkland czy Ben Wattenberg, których nie można podejrzewać o sympatię do komunizmu lub strach przed nim. BIB ma jednak odzwierciedlać amerykański pluralizm polityczny, stąd większość jego członków należy bądź do skrzydła "postępowego", bądź do "rozsądnego". Pamiętam do jakiego przerażenia doprowadził M. Łatyńskiego, dyrektora sekcji polskiej RWE, fakt napisania listu z zażaleniem na prokomunistyczną cenzurę do wspomnianych czterech członków BIBu, co wiele mówi o układach i powiązaniach w tej instytucji. Polityka, ta rzeczywista, ustalana jest poza BIBem, który ogranicza się do sformułowania wytycznych (guidelines) oraz mianowania członków dyrekcji amerykańskiej. Wytyczne, jak wiadomo, można jednak realizować na tysiąc i jeden sposobów.

Ze strony amerykańskiej najważniejszą pozycję zajmuje Dyrektor Rozgłośni (obu), gdyż on na codziennych odprawach omawia z kierownikami sekcji narodowych politykę informacyjną. Jeśli dyrektor amerykański stwierdza, iż cel kierowanej przez siebie instytucji widzi w "pomaganiu Gorbaczowowi", to oznacza, iż w ten właśnie sposób wyobraża on sobie realizowanie polityki Departamentu Stanu.

Wiemy, że chętnych do "pomagania Gorbaczowowi" nie brakuje wśród antystalinowskiej opozycji PRL, a to A Michnik, to znów profesor Geremek biegną mu z pomocą w walce z duchem Stalina (nie mylić z walką z duchem komunizmu), a inteligencja polska ślini się z zachwytu nad ich mądrością, trudno się więc dziwić podobnym postawom wśród polityków zachodnich.

Jeśli jednak Departament Stanu USA chce pomagać przebudowie, to różne grupy mogą tak formułować cel swej polityki z odmiennych przyczyn. Wymieńmy trzy warianty powyższego rozumowania:

1) Gorbaczow jest wielkim reformatorem, który przekształci Sowiety (komunizm) przynajmniej w kraj autorytarny (zlikwiduje komunizm), dzięki czemu przestanie on stanowić zagrożenie dla wolnego świata, w naszym (USA) interesie jest więc pomóc Gorbaczowowi w tym zbożnym dziele, gdyż Ligaczow (lub średni aparat, bądź Iwan Twardogłowy itp.) czyha aby uniemożliwić wielką przemianę i powrócić do polityki zimnowojennej i imperialistycznej.

2) Gorbaczow zdaje sobie sprawę, iż bez usprawnienia obecnego systemu, komunizm całkowicie załamie się i jego zniknięcie (implozja) stanie się tylko kwestią czasu, dlatego chce wprowadzić pewne zmiany, które zapewniłyby mu przetrwanie. Należy wywierać nań - poprzez dozowaną pomoc - presję w kierunku pogłębienia owych zmian tak, by stały się reformami, które umożliwią ewolucyjne odejście od komunizmu. Alternatywą dla Gorbaczowa są tzw. konserwatyści, którzy zamiast jakichkolwiek zmian mogą wywołać wojnę, zdając sobie sprawę, że czas pracuje przeciwko nim. Sowieci liczą się z tym, że wojnę przegraliby, dopiero powodzenie przebudowy umożliwiłoby jej wygranie. Dawanie i odbieranie pomocy, w zależności od postępowania Sowietów, jest niemożliwe, ponieważ mogą oni w ciągu jednej nocy aresztować wszystkich uprzednio zwolnionych więźniów politycznych, ale Zachód nie może wycofać udzielonych już kredytów i przekazanych technologii. Dlatego jest to transakcja uzależniająca właśnie Zachód, a nie Wschód, zaś stawka w tej grze może jedynie rosnąć, tj. komuniści będą żądali coraz więcej za czynienie po raz kolejny tych samych ustępstw.

3) Gorbaczow przeprowadza operację pt. NEP II, przeznaczoną przede wszystkim dla odbiorcy zachodniego. Chce stworzyć wrażenie reform, by uzyskać rozbrojenie Zachodu oraz jego pomoc gospodarczą i wojskową (technologię) celem uzbrojenia Wschodu. Gdy przebudowa zakończy się sukcesem, tj. gdy Gorbaczow zrealizuje wspomniane cele, Sowiety przejdą do kolejnej fazy ekspansji. W interesie Zachodu powinno leżeć zatem nie przeprowadzenie pieriestrojki lecz jej jak najdłuższe trwanie, bowiem przeprowadzając swą operację komuniści są zmuszeni ponosić pewne koszty w postaci zmniejszenia represji bezpośrednich, ograniczenia cenzury itp., co powoduje - WBREW ICH WOLI I JAKO KOSZT WŁASNY ICH POLITYKI - wyłonienie się sił, które będą mogły rozsadzić imperium od wewnątrz. Im przebudowa będzie trwała dłużej, nie osiągając jednak celu, tym większe prawdopodobieństwo, że po jej załamaniu lub sukcesie komuniści nie będą już mogli zdusić sił niezależnych. Dlatego trzeba pomagać Gorbaczowowi tylko na tyle, by utrzymał się przy władzy, gdyż alternatywą będzie rezygnacja przez komunistów z przebudowy (tj. gry), powrót do represji i tym samym utrata szansy na wyłonienie się sił niezależnych. To trzecie rozumowanie wydaje się rozsądne, ale tylko na pierwszy rzut oka.

Pomocy nie da się ograniczyć czy dawkować, ponieważ świat Zachodni jest podzielony, a każdy rząd widzi przede wszystkim własny interes doraźny - zwiększyć eksport by zmniejszyć bezrobocie i wygrać kolejne wybory. Gdyby Sowiety miały przeciwko sobie monolit, polityka w wariancie trzecim byłaby możliwa. Ponadto kryje on jeszcze jedno, może najważniejsze niebezpieczeństwo. Komuniści również prowadzą cały czas rachunek strat i zysków, ale załóżmy, że zaskoczy ich spontaniczny rozwój sił niezależnych. Jeśli będą one prowadziły swą walkę pod hasłami reformy komunizmu (a nie jego obalenia), likwidacji stalinizmu itp., a takiej opozycji sprzyja polityka wynikająca z każdego z trzech przedstawionych rozumowań, wówczas nawet zwycięstwo takiej opozycji będzie się mieściło w komunistycznym scenariuszu pt. rok 1956 i ze względu na niezmienioną i zafałszowaną (komunistyczną) świadomość polityczną społeczeństwa system pozostanie, co jest sprzeczne z celem nakreślonym w wariancie trzecim. Jeśli natomiast korzystając z etapu odwilży w polityce komunistycznej wyłoni się opozycja antykomunistyczna (lub opozycja antystalinowska przejdzie na pozycje antykomunistyczne: Michnik przebudzi się jako Bielecki, a Kuroń zamieni się w Morawieckiego), jej pierwszym krokiem będzie rzucenie hasła obalenia komunizmu, co będzie przeczyło taktyce wynikającej z trzeciego rozumowania.

Tylko pozbawienie komunistów wszelkiej pomocy sprawi, że system zacznie murszeć, imperium wejdzie w fazę rozpadu i powstanie sprzyjający układ sił dla opozycji antykomunistycznej. Jeśli taka opozycja nie uzyska dominujących wpływów w społeczeństwie, komuniści będą w stanie utrzymać władzę przy współpracy antystalinowskiej opozycji nawet w mruszejącym imperium.

W każdym z trzech wariantów, choć z różną mocą, rewolucja w imperium jest postrzegana jako niebezpieczeństwo, które obróci w niwecz pożądane przemiany wewnątrz sowieckiego władztwa. W antykomunistycznej rewolucji nie widzi się jeszcze jednego czynnika presji na komunizm, zmuszającego go do ustępstw, lecz zagrożenie dla jego ewolucji. Choć dotychczasowe zmiany na lepsze następowały pod wpływem buntów właśnie, a nie pomocy kredytowej. W Polsce za Gierka żyło się lepiej i represje były mniejsze niż za Gomułki nie dlatego, że płynęły kredyty, lecz ponieważ w grudniu 1970 roku stoczniowcy byli gotowi umrzeć w walce z siłami bezpieczeństwa.

Głównym celem polityki wobec społeczeństw zniewolonych staje się więc ich uspokajanie, by nie zbuntowały się w ogóle (wariant 1- II) lub nie zbuntowały się za wcześnie (wariant III), co w praktyce sprowadza się do tego samego - poparcia dla polityki dialogu i porozumienia z komunizmem, która prowadzi do podporządkowania mu się. Komunizm nie zagrożony obaleniem nie widzi bowiem powodów do ustępstw, choć zmienia swe techniki, zaś "dialoganci" systematycznie ustępują w nadziei, iż wreszcie władza zawrze z nimi porozumienie, co potwierdziłoby słuszność obranej przez nich drogi.

Instrumentem, który ma uspokajać społeczeństwa zniewolone przekonując je, iż komunizm może ewoluować (patrz trzy tezy komunistycznej dezinformacji), jest Radio Wolna Europa. Jego działalności nie można zawsze oceniać jednoznacznie negatywnie, gdyż trzeba odróżnić spełniane przez RWE funkcje informacyjne (nawet mimo cenzury) od dezinformacyjnym, prokomunistycznych komentarzy i specjalnego doboru wypowiedzi krajowych.

Dla komunistów działalność informacyjna RWE (kogo, gdzie aresztowano, pobito itp.) stanowi koszt i warunek powodzenia jego misji pacyfikacyjnej (dla nas na odwrót - wartością są informacje, a kosztem wysłuchiwanie w oczekiwaniu na nie komentarzy RWE). Tu należy szukać przyczyny zniesienia zagłuszania, a nie w miłości komunistów do wolności prasy. Zniesienie zagłuszania powoduje od razu także "nagradzanie" - komentarze jeszcze bardziej stają się ugodowe, zbyt nierozsądnych pracowników przesuwa się na inne stanowiska, odbiera prowadzenie audycji, proponuje wcześniejsze przejście na emeryturę lub po prostu wyrzuca. Na ich miejsce przychodzą wielbiciele partyjnych liberałów, którzy wieszczą przemianę czerwonego w zwolennika systemu parlamentarnego, itp.

Opisane warianty meandrów myślowych nie oznaczają jednak, że dyrekcja amerykańska ingeruje w konkretne treści poszczególnych audycji, od polskiego kierownika zależy jaką linię polityczną będzie lansowała radiostacja. Ogólna atmosfera niesienia pomocy Gorbaczowowi sprawia, że dyrekcja polska może swą politykę popierania partyjnych reformatorów realizować bezkarnie i nie ma się w praktyce do kogo zwrócić, by przeciwdziałać sowietyzowaniu społeczeństwa. Kto więc jest twórcą linii politycznej realizowanej przez rozgłośnię polską? Zaciążyła nad nią taktyka i zasady programowe wypracowane przez Zdzisława Jeziorańskiego (ps. Jan Nowak) po 1956 roku i wyrafinowana strategia niszczenia rozgłośni zrealizowana przez Zdzisława Najdera po roku 1981. Nieprzypadkowo oba momenty kluczowe przypadają po wydarzeniach, które wstrząsnęły komunizmem, i pomoc ze strony RWE nadeszła, gdy komunizm leczył rany zadane mu przez społeczeństwo. Rok 1956 zrodził dwa mity, które umożliwiły Zdzisławowi Pierwszemu wprowadzić prokomunistyczną linię. Szerzej na jej temat pisze wyklęty przez Jana Nowaka, Jerzego Surdykowskiego i wszystkich rozsądnych realistów Józef Mackiewicz w broszurze: "Tu mówi Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa...", nie będę więc powtarzał znanych już zarzutów, tym bardziej, że warszawska "Contra" zapowiedziała jej opublikowanie.

Pierwszym mitem, którym szermował Zdzisław Jeziorański, uzasadniając przestawienie Rozgłośni na tory spolegliwości wobec komunizmu i komunistów była rola odegrana jakoby przez sekcję węgierską w czasie powstania budapeszteńskiego.

Zdaniem Jana Nowaka sekcja węgierska, zamiast utwierdzać w narodzie poparcie dla niestalinowskiego kierownictwa partii komunistycznej, przyczyniła się do wybuchu powstania, które było z góry skazane na przegraną. "Audycje zagrzewały do walki i strajku generalnego" i - o zgrozo - popierały hasła obalenia komunizmu, a także powtarzały przepowiednie "Observera", obiecującego pomoc, jeśli Węgrzy utrzymają się przez trzy, cztery dni (Wojna w eterze, s. 167).

Zdaniem Nowaka, Węgrzy, by uniknąć inwazji powinni byli zatrzymać się na gomułkowskim poziomie przemian, czyli pozwolić nowej ekipie komunistycznej, jako reformatorskiej, na uzyskanie legitymizacji swej władzy i zakorzenienie się w społeczeństwie bez naruszania monopolu ich władzy. Innymi słowy systemu komunistycznego nie należało ruszać, skoro stał się mniej dolegliwy. Bohaterem negatywnym Nowaka stał się prymas Węgier Midszenty, gdyż było jasne, że "nie pogodzi się nigdy z systemem" (s. 268).

Rewolucje wybuchają nie tylko dlatego, że ich potencjalni uczestnicy słuchają wezwań radiowych, ale ze względu na sytuację wewnątrz kraju. Na terenie Węgier działały zresztą antykomunistyczne radiostacje. Dla Zdzisława Pierwszego ich retransmitowanie przez RWE było zbrodnią, zapewne należało wprowadzić - dla dobra Węgrów oczywiście - ich zagłuszanie. Nie miejsce tu na zanalizowanie szans powstania węgierskiego z punktu widzenia antykomunisty, chciałbym jednak w tym miejscu podkreślić, że rewolucja węgierska wybuchłaby również, gdyby sekcją węgierską RWE kierował Zdzisław Jeziorański, podobnie jak rewolucja w Polsce wybuchnie mimo nieustającej propagandy radiowej politycznych współpracowników Jana Nowaka.

Radio może oczywiście wpłynąć na poziom świadomości politycznej i w tym sensie przygotować lub nie przygotować do wybuchu, ale on sam jest wynikiem przyczyn miejscowych i w dużej mierze aktem irracjonalnym, kwestią dogodnego momentu i atmosfery chwili. Jeśli piszę o negatywnym wpływie RWE na społeczeństwo, to mam na myśli przede wszystkim spustoszenia dokonywane przez nią w świadomości politycznej słuchaczy, które mogą umożliwić komunistom dokonanie kolejnej manipulacji i utrzymanie się przy władzy z pomocą samego społeczeństwa, jak to już było w 1956 roku (oczywiście tym razem scenariusz musiałby być bardziej wyrafinowany), nie twierdzę natomiast, że RWE mogłaby lub powinna być zapalnikiem rewolucji antykomunistycznej.

Zdzisław Jeziorański szermował natomiast mitem jakoby audycje węgierskie stały się zapalnikiem rewolucji, a więc sekcja węgierska odpowiedzialna jest za masakrę budapeszteńskich powstańców. Czynił tak, aby uzasadnić rolę. którą wyznaczył sekcji polskiej. Odtąd zadaniem jej miało stać się uspokajanie społeczeństwa i przekonywanie go by popierało partyjnych liberałów, gdyż w przeciwnym wypadku przyjdą gorsi - stalinowcy. Początkiem była kampania na rzecz "puławian" przeciw "natolińczykom", zaś kończyła karierę Jeziorańskiego w RWE kampania przeciw Moczarowi, w obronie Gomułki. Później, już spoza Radia, Zdzisław Pierwszy bronił kolejnych sekretarzy zagrożonych przez partyjny "beton".

Drugi mit dotyczy możliwości wpływania na rozgrywki wewnątrzpartyjne przez Rozgłośnię. W swoich wspomnieniach Zdzisław Jeziorański z dumą opisuje jak uczynił z sekcji polskiej RWE rozgłośnię frakcji gomułkowskiej w politbiurze, dzięki czemu - sugeruje - reformatorzy wygrali rozgrywkę partyjną w październiku 1956 roku. Warszawski korespondent "Le Monde'u", Filip Ben umówił się, że będzie codziennie przekazywał telefoniczne informacje również dla RWE, choć po angielsku i bez podawania prawdziwego nadawcy, z tym że pierwsza część korespondencji ukazywać się będzie w izraelskim dzienniku "Maariv", a druga pójdzie na antenę. Ta sprytna konspiracja miała zabezpieczyć Bena przed ingerencją policji i deportacją z Polski (Wojna w eterze, s. 244 i nast.). Pisząc te bzdury Zdzisław Jeziorański uważał widocznie czytelnika swej książki za idiotę, skoro sądził, że jego słowa są przekonywujące.

Rozumowanie Nowaka przypomina wywody Janusza Onyszkiewicza, który w 1983 roku proponował redakcji "Niepodległości" tajne spotkanie celem wytłumaczenia nam na czym polega błędność (sic!) naszej drogi i zapewniał, że gdy włoży długi płaszcz oraz ciemne okulary policja go nie rozpozna (był pod stałym nadzorem), więc nie naprowadzi jej na nas i będziemy mogli nawracać się bezpiecznie. Redakcja była jednak strachliwa i gdy już opanowaliśmy śmiech zdecydowaliśmy się pozostać na "jedynie niesłusznej drodze" i nie pozwoliliśmy się wydać w ręce bezpieki.

Zabezpieczony przed policją, dzięki używaniu języka angielskiego i zamieszkaniu w Bristolu, Ben działa bezkarnie: "jego pokój w hotelu Bristol stał się celem pielgrzymek partyjnych dziennikarzy... Urywał się telefon. Znoszono mu ostatnie wiadomości... szczegółowe informacje o walkach frakcyjnych, dokumenty i tajemnice partyjne, a nawet fragmenty stenogramów z posiedzeń Biura Politycznego. Wszystko to z pełną świadomością, że te wiadomości rozejdą się następnego dnia na cały kraj przez RWE". Wreszcie nadchodzi apogeum: Zdzisław Jeziorański nadając 17 października informację Bena udaremnia, w swoim mniemaniu, pucz stalinistów (s. 247-248)! "Natolin" to - dla Zdzisława Pierwszego - zausznicy Moskwy, podobnie jak w 30 lat później Molczyk, w tym miejscu należałoby zapytać: a Gomułka i Jaruzelski to niby kto? Zwolennicy Pekinu czy Waszyngtonu?

W ten sposób kompartia grała społeczeństwem za pomocą RWE, która była bardziej przecież wiarygodna niż rozgłośnia nadająca z Warszawy. Ben był potrzebny komunistom bardziej niż "Trybuna Ludu", gdyż dobrze grał wyznaczoną mu rolę w scenariuszu pt. odwilż, co oczywiście nie znaczy, że był z nimi w jakiejś zmowie.

Inną konsekwencją przekształcania RWE w rozgłośnię komunistycznych "liberałów - reformatorów" itp. stała się zmiana odbiorcy, do którego kierowano audycję; odtąd miała ona przemawiać i przekonywać do reform aparat partyjny. Rzecz jasna tego ostatniego nie przekonała, choć dostarczyła mu niewątpliwie wielu zabawnych momentów, natomiast świadomość polityczną społeczeństwa utrzymywała na poziomie sowietyzacji, legitymizując komunistyczną władzę (patrz: broszura J. Mackiewicza).

Zarówno rok 1956, jak też lata 1980-1981, choć z różną siłą, podważyły w świadomości politycznej społeczeństwa prawomocność komunistycznej władzy, a zatem by zapobiec rozwojowi ruchu antykomunistycznego należało uzasadnić prawomocność władzy partyjnych "reformatorów- liberałów" (Ochab, Gomułka), zbawienność reformistycznych dążeń, a po 13 Grudnia budować monopol informacyjny obozu rozsądku i umiaru, który uznaje komunistyczną władzę, wreszcie wskazywać na porozumienie z komunistami jako cel zasadniczy.

Zdzisław Najder miał o wiele trudniejszą rolę, trudniej było bowiem przestraszyć społeczeństwo interwencją sowiecką (w 1956 r. pamięć o okupacji jeszcze była żywa), przekonać o niecelowości dążenia do obalenia systemu komunistycznego i o zwycięstwie reformatorów w partii, co miałoby uzasadniać linię dialogu i porozumienia.

Od razu zaznaczmy, że dla antykomunisty, tzw. zwycięstwo liberałów, nie zmienia zasadności dążenia do obalenia komunizmu, bowiem jest on przeciwnikiem również komunizmu mniej dolegliwego, zaś odwilż postrzega jedynie jako zastosowanie przez komunistyczną władzę innych metod w obronie systemu, niż represje bezpośrednie; odwilż i stalinizm to tylko dwie strony tego samego zjawiska, któremu na imię komunizm. O ich wyborze stanowi kryterium celowości, prowadzony przez Sowiety rachunek strat i zysków, czyli leninowski pragmatyzm. Lepszym komunistą nie jest ani liberal, ani stalinowiec lecz ten. który jest liberałem lub stalinowcem w odpowiednim momencie.

Wróćmy jednak do Zdzislawa Drugiego. Należy wyrazić mu uznanie za inteligencję i finezję z jaką gdzieś w drugiej połowie roku 1982 rozpoczął odwrót ku linii politycznej wyznaczonej przez swego imiennika. Podstawowym zajęciem komentatorów RWE stało się dywagowanie na temat: co komuniści powinni czynić, żeby byli dobrzy dla społeczeństwa, żeby wreszcie mogło ono być z komunizmu zadowolone. Jak bowiem powszechnie wiadomo, komuniści spać po nocach nie mogą, myśląc z troską o jego pomyślności, tylko biedacy nie wiedzą co robić. Gdy im RWE podpowie, raj na ziemi zapanuje.

Cenzurowanie wypowiedzi Reagana jako zbytnio antykomunistycznych, zapis na antykomunistyczne wydawnictwa z kraju, ukrywanie represji pod hasłem: słuchacza nie należy straszyć, gdyż robią to już sami komuniści i najważniejsze - teza, w myśl której komunizmu nie trzeba krytykować, gdyż wszyscy już wiedzą, że jest zły, należy do czołowych osiągnięć Zdzislawa Najdera. Ostatnie twierdzenie miało ukryć słabość komunizmu w jego nadchodzącej fazie, gdy do przetrwania będzie mu potrzebne przyzwolenie społeczeństwa. Skoro bowiem nikogo nie trzeba przekonywać, że komunizm jest zły, po co go analizować?

Tu dochodzimy do sedna zagadnienia. Komuniści wkraczają w okres, gdy by utrzymać monopol władzy będą potrzebowali poparcia grup cieszących się społecznym zaufaniem, z którymi jednak (za owo poparcie) nie będą musieli dzielić się władzą (wystarczy, że podzielą się odpowiedzialnością). Grupy te będą legitymizowały system w zamian za odwracalne i symboliczne ustępstwa. Taką samą rolę wyznaczono Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Analizując jej przydatność, trzeba podkreślić, iż jej funkcja informacyjna traci na znaczeniu w związku z rozluźnieniem cenzury, rośnie natomiast jej funkcja polityczna, co oznacza, że przy obecnej linii politycznej koszty działania Radia ponoszone przez komunistów maleją a zyski (jego funkcja legitymizacyjna) - rosną.

Nasze koszty natomiast rosną, a zyski maleją. Dalsze istnienie Radia, jeśli miałoby ono zachować dotychczasową rolę, staje się więc dla narodu

polskiego - z punktu widzenia antykomunistów - szkodliwe. Już pod koniec 1982 roku Zdzisław Najder rozpoczął przygotowywanie rozgłośni do odegrania obecnie pełnionej przez nią roli forpoczty porozumienia i poparcia dla komunistów "reformatorów-patriotów".

Owoce tej strategii przyszło zbierać dawnemu zastępcy Zdzisława Jeziorańskiego, Markowi Łatyńskiemu. Jan Nowak publicznie obiecał mu oraz Zygmuntowi Michałowskiemu stanowisko dyrektora Rozgłośni już w 1975 roku, ale powstanie .Solidarności" przedłużyło intermedium, gdyż po 13 grudnia konieczny był ktoś świeży z kraju, dysponujący odpowiednimi kontaktami w kręgach rozsądnej inteligencji. Metody i odpowiednie przykłady obecnie realizowanej przez RWE linii politycznej wyliczyłem w mojej odpowiedzi na list M. Łatyńskiego, która zostanie opublikowana - mam nadzieję - w warszawskiej "Orientacji na Prawo", nie ma więc sensu ich powtarzać. Rozgłośnia Polska RWE weszła obecnie w dojrzałe stadium jawnej kolaboracji z komunizmem. Politykę tę wyznaczają działający poza radiem: w waszyngtońskiej centrali przydziału pieniędzy Zdzisław Jeziorański i w paryskiej centrali rozdziału pieniędzy Zdzisław Najder. Uzupełnieniem rozgłośni ma stać się stacja telewizji satelitarnej "Kontaktu" oraz filmy video. Gdyby Amerykanie zdecydowali się zamknąć RWE, jej rolę mógłby kontynuować odpowiednio rozbudowany ośrodek paryski.

Wróćmy jednak do RWE. Na czym powinno polegać jej minimalne zadanie?

Wystarczyłoby gdyby sekcja polska nie miała żadnej linii politycznej, żeby nie usiłowała grać żadnej roli politycznej lecz jedynie informowała. To okazuje się jednak najtrudniejsze. A może pracownicy sekcji mogą uczynić coś pożytecznego, nawet w ramach autonomii, tak wąsko zakreślonej przez czynniki kierownicze w Rozgłośni i poza nią?

RWE jest złotą klatką. Nikt, kto tam już się dostał, a jest to marzenie ogromnej ilości peerelowskich inteligentów na emigracji - nie podejmie ryzyka zabicia kury znoszącej złote jajka. Cóż innego mógłby robić na Zachodzie? Kleić tapety? Nie mówiąc już o tym, że dochodów w RWE zazdroszczą mu nawet nie najbiedniejsi przecież tubylcy. Oddziaływanie dwu czynników: znacznych dochodów (przy niewielkim wysiłku) i zagrożenia deklasacją lub wręcz nędzą stwarza mikroklimat, w którym dyspozycyjność i lokajstwo rozkwitają. Dla wielu, po służbie w komunistycznych massmediach, praca w RWE jest po prostu kontynuacją i nie odczuwają oni żadnych dokuczliwości, ani rozterek czy wątpliwości politycznych.

Osobnicy o innych cechach, tzw. nieprzystosowani, nie są dopuszczani, bądź szybko eliminowane. Dyrektor sekcji polskiej dysponuje ogromnymi możliwościami nacisku na emigrantów i osoby piszące z kraju, bowiem zamawiając audycje jest jednocześnie "dawcą honorariów", które w wielu wypadkach decydują w ogóle o utrzymaniu się na powierzchni emigracyjnego życia. Nie dziwi zatem, że jedni zmieniają poglądy na -jedynie słuszne, a inni od razu takowe przyjmują. Ci ostatni są o tyle usprawiedliwieni, że poprzednio przecież żadnych poglądów nie mieli. Metody kontrolowania emigracji politycznej, wprowadzone w życie przez Zdzisława Jeziorańskiego i opisane we wspomnianej już broszurce Józefa Mackiewicza, Zdzisław Najder jeszcze udoskonalił, rozszerzając ich stosowanie na kraj.

Grudzień 1988

P.S.

Powyższy artykuł napisałem z całą świadomością samobójcy, który wprawdzie wie, że nie ugodzi go bułgarski parasol, ale że czeka go los gorszy - odcięcie wspólnym wysiłkiem dysydencji i emigracji od wszelkich źródeł zarobkowania i umieszczenie w domu wariatów. Cóż zatem mną kierowało? Ciekawość, bowiem w domu wariatów jeszcze nigdy nie byłem, wyjąwszy 14 letni pobyt w szeregach polskie opozycji.

P.S. do P.S.

W trakcie pisania tego artykułu Dyrektor Rozgłośni Polskiej RWE Marek Łatyński wyrzucił mnie. Rozumiem i nie dziwię się. Dodam tylko, że Zdzisław Najder zorientował się szybciej. Widocznie był inteligentniejszy.

Autor publikacji
Ubekistan
Źródło
1988