Gdy niezależność kosztuje zbyt wiele

Człowiek wkracza powoli w wiek, w którym już czas spisywać wspomnienia o spotkanych ludziach i ich wyborach życiowych. Gdy byłem młody, uważałem się za bezkompromisowego i potępiałem każdy przypadek inteligenta wypatrującego tylko, komu by tu się sprzedać, by zapłacił więcej i pozwolił wygodniej się urządzić. Po latach zrozumiałem, że w III RP, by zachować uczciwość, trzeba mieć dziwne upodobanie do życia bez pieniędzy. W dodatku z takiej postawy płynie często nie satysfakcja moralna, lecz jedynie zgorzknienie.

Nie chodzi tu tylko o indywidualne uleganie pokusie. Po 1989 r. wielu uczciwych ludzi stanęło przed wyborem: albo pozostać uczciwymi i skazać się na nieistnienie, na niebyt (jak powiedział Adam Michnik do śp. Piotra Skórzyńskiego: „Nigdy nie zaistniejesz”), albo pójść na służbę do ciemnej strony mocy. Zapewne bardzo ciężko musieli ten wybór przeżywać zwłaszcza ludzie młodzi, zdolni, inteligentni, którzy w każdym normalnym kraju zajęliby należne sobie miejsca w elicie społeczeństwa.

Niektórzy wybierali służbę złu, by jednak zaistnieć. Inni starali się stroić w obiektywizm. Zazwyczaj człowiek ciężko przeżywa świadomość zeszmacenia i dlatego chciałby we własnych oczach uchodzić za odważnego, a skoro odwagi Pan Bóg mu poskąpił, to choć za obiektywnego.

Zarabiać czy nie kłamać

Czasami w starciu z życiem dosyć późno dochodziło do wyboru kasy i władzy. Naiwni długo uważali, że mają wybór i dopiero kiedy stawali przed alternatywą: nie istnieć lub służyć, wybierali to drugie rozwiązanie.

Pomijam tu środowisko „Wybiórczej”, wyjątkowo zdemoralizowane i w swojej działalności odrzucające zasady moralne. Choć i tam są ludzie, jak Wojciech Czuchnowski, który ma za sobą młodzieńczy epizod w prasie prawicowej. Jednak większość tam już na starcie nie miała żadnych wątpliwości – wiedzieli, co wybierają. Służenie za kasę w krzewieniu podłości i upodobanie do kłamstwa nie są jednak na szczęście immanentnymi cechami człowieka.

W 2005 r. odwiedził mnie Cezary Michalski. Ten wybitny intelektualista, który już wcześniej opublikował kilka interesujących książek i dał się poznać jako przenikliwy krytyk Michnika i całego salonowego środowiska, żył ze sprzedaży... filtrów do wody.

Wkrótce potem Michalski złapał jednak za nogi Pana Boga – w postaci samego Axela Springera, potężnego niemieckiego wydawcy. Czyż można było zatem się dziwić, że natychmiast zerwał ze mną wszelkie kontakty oraz przestał odpowiadać na telefony i e-maile?

Rozumiałem go doskonale, a nawet pochwalałem ten wybór. Przecież w końcu będzie mógł szerzej zaistnieć bez łaski Michnika. Też wolałbym pisać, niż chodzić po domach, wciskając ludziom filtry do wody.

Potem jednak pojawiła się kwestia ceny za taką decyzję i dziś sądzę, że wybrałby filtry.

Od „Nowego Państwa” do „Rzeczpospolitej”

Chciałem zatrzymać się trochę dłużej przy sylwetce Andrzeja Talagi, czołowego obecnie propagandysty katastrof grożących Polsce ze strony Stanów Zjednoczonych. Dawniej Talaga nie napisałby wprost, że powinniśmy być wasalem. Ograniczał się do zwalczania piórem wszelkich rozwiązań uniemożliwiających zwasalizowanie. Taka zabawa w obiektywizm.

Ale czy walka z sojuszem polsko-amerykańskim mogła być czystym przypadkiem u Andrzeja, kiedy swoje pióro wynajął już spółce Axel Springer – Abramowicz? Rura pod Bałtykiem niosła wszak ze sobą konkretne zobowiązania.

Teraz natomiast, już jako niedawno mianowany zastępca redaktora naczelnego „odzyskanego” dziennika „ Rzeczpospolita”, idzie w uzasadnianiu wasalizacji znacznie dalej. Oto co napisał, wykazując się zresztą niezwykłą wręcz zdolnością przewidywania przyszłości w przeddzień berlińskiego wystąpienia Sikorskiego: „Chodzi nie tyle o klasyczne kondominium, ile o krystalizację politycznej drobnicy wokół dwóch ośrodków dominacji gospodarczej – Berlina i Moskwy. Polska nie ma dużego wyboru, gdzie powinniśmy lokować swoje interesy. W Niemczech”.

Młodość durna i chmurna

Andrzeja poznałem w 1997 r. Podróżowaliśmy wówczas razem przez kawałek Turcji i Kaukazu. Wysoki i przystojny, cieszył się sporym powodzeniem u kobiet i gdyby na tym poprzestał, zapewne wszyscy wyszlibyśmy na tej decyzji lepiej. Niestety zajął się polityką. A raczej postanowił wynająć swoje pióro i inteligencję.

Nie od razu jednak zdecydował się, kto zapłaci więcej. Początkowo uważał zapewne, że może zachować niezależność. Bardzo też wówczas się pilnował, by niczym przede mną nie zdradzić swoich prawdziwych poglądów. Może nawet nie miał wtedy żadnych – nikt przecież nie płacił.

Nie powiedzieć w jakiejkolwiek sprawie swojego zdania, które mogłoby określić go politycznie – to była duża sztuka. Zwłaszcza że ja swoich poglądów nie ukrywałem, bo i po co. I tak nie wróżyłem dobrze jego planom założenia własnej agencji informacyjnej. Przewidywałem, że będzie musiał pójść na służbę i że to tylko kwestia czasu.

Gdy później zobaczyłem Andrzeja w prawicowym i ambitnym „Nowym Państwie”, doszedłem do wniosku, że chyba jednak się pomyliłem, że jego ostrożność nie wynikała z koniunkturalizmu i szukania opłacalnej drogi kariery. Ale po „Nowym Państwie”, kiedy Andrzej znalazł się na zielonej trawce, pojął, gdzie stoją konfitury.

Po błędach młodości postanowił już nigdy nie znaleźć się w niepewnej sytuacji. Wybierał odtąd pracodawców wypłacalnych, którzy potrafili zadbać o swoich wasali.

Wystarczy przecież służyć interesom rosyjsko-niemieckim i problemy materialne, swoje i swojej rodziny, ma się w Polsce rozwiązane. Ciekaw jestem tylko, czy żona Andrzeja nadal pracuje w „Wybiórczej”. Wówczas, gdy się poznaliśmy, tłumaczył, że ona pisze tylko w dziale mody. W piekle przecież też można tylko reperować kotły i nikomu nie szkodzić…

Wniosek, który wynika z tej historii: pierwsze wrażenie zawsze jest prawdziwe.

Autor publikacji
Ubekistan
Źródło
GPC Numer 105 - 13.01.2012