Po co komu wartości?

W czasach relatywizmu i dialektyki, kiedy za cechę nowoczesności i otwartości uważa się nie tylko brak granicy między dobrem i złem, ale gdy ten sam czyn uznaje się za zły lub dobry w zależności od jego sprawcy i momentu popełnienia, należy zadać pytanie, czy trwałe zasady postępowania są w ogóle ludziom potrzebne

W świecie, w którym nie ma zdrady, gdyż nie istnieje wierność, a liczy się tylko służalstwo i koniunkturalizm, które jako jedyne pozwalają na sukces materialny, żadne zasady ludziom nie są potrzebne oprócz jednej – braku zasad. Nasuwają się jednak dwa pytania. Czy tak ukształtowany nowoczesny człowiek zda egzamin w godzinie próby? Komu i dlaczego zależy, by wspólnotę przekształcić w dziką hordę podległą jedynie prawu silniejszego?

Cel – deprawacja

W XX w. podjęto kilka prób stworzenia hordy żyjącej bez żadnych zasad. Opiszemy dwa: niemiecki eksperyment oświęcimski, który analizowała Hanna Pawełczyńska w studium „Wartości a przemoc”, i komunistyczny „fenomen Pitesti”, zrealizowany w rumuńskim więzieniu reedukacyjnym dla młodzieży.

W swojej książce Pawełczyńska opisuje eksperyment społeczny na więźniach, który jednak, jak świadczył przykład Polaków, poniósł klęskę, choć opierał się na doświadczeniu i założeniu naukowym, iż określony zespół warunków i bodźców musi doprowadzić do zaplanowanych reakcji społecznych, co w wypadku wychowania młodzieży hitlerowskiej osiągnęło swój cel – deprawację.

Niemcom chodziło o to, by więźniowie stali się dzikimi bestiami, zanim dojdzie do ich fizycznego zniszczenia, by katowali się nawzajem i mordowali, by kij rzucony przez Niemca podnosił więzień i bił towarzysza niedoli, chcąc się przypodobać władzy. Do całkowitej deprawacji udało się jednak doprowadzić tylko nieliczną grupę więźniów, choć większość doznała częściowego znieczulenia, a wszyscy – poważnych zakłóceń norm społecznego współżycia.

Terror psychiczny nie doprowadził do stanu dzikości i akceptacji przemocy jako siły nadrzędnej. Dekalog w tych warunkach uległ wprawdzie redukcji do podstawowej zasady: najmniej cierpienia, nie krzywdź bliźniego swego, ratuj go, jeśli tylko możesz. Ale kto pozostał wierny temu przykazaniu, „ocalił najwyższe wartości”.

W warunkach stworzonych przez Niemców nikt nie miał prawa przeżyć obozu, ale stosunkowo wielu się to udało. System wartości, nawet zredukowany w sytuacji terroru, umożliwiał przetrwanie fizyczne. Nikt nie mógł jednak tego dokonać o własnych siłach, a więc złamanie solidarności, współdziałania i wzajemnej pomocy więźniów stanowiło warunek sukcesu eksperymentu.

Pawełczyńska zastanawia się, dlaczego hitlerowcy przegrali z ówczesnymi Polakami, i dochodzi do wniosku, że stało się tak dzięki powszechnym wówczas postawom ukształtowanym przez tradycje narodowe i religijne. To one powodowały, że nikt nie miał wątpliwości, co jest dobre, a co złe. Kodem kulturowym pokolenia była podstawa oporu wobec przemocy. Przyjmowano za oczywiste, że interes własny należy poświęcać w imię solidarności, występować w obronie słabszych, a dobra moralne i duchowe należy stawiać znacznie wyżej niż dobra materialne. Dodajmy, iż chodzi o poziom wartości, realia mogły być różne. Każda forma kolaboracji była jednak jednoznacznie potępiana. Brzmi to niewiarygodnie dziś, gdy złodzieje, kolaboranci i zdrajcy są uwielbianymi przez większość idolami, a donosicielstwo i zdrada urastają do rangi cnót (przecież trzeba jakoś urządzić rodzinę).

Zmiana osobowości

Eksperyment komunistyczny był oczywiście doskonalszy i przygotowany bardziej starannie. Inspiracją dla niego były „osiągnięcia” wychowawcze Antona Makarenki, który tworzył w Sowietach obozy karne dla bezprizornych. Czy jednak tylko dlatego Pitesti zakończyło się powodzeniem? Nikt jeszcze nie przeanalizował fenomenu pod tym kątem. Istnieją wspomnienia ofiar, które przeżyły, ale prawdopodobnie jednostki, które się nie załamały, zostały zamordowane lub popełniły samobójstwo. Jak pisze Eugen Magirescu – jedna z ofiar eksperymentu – zakatowano co najmniej 40 spośród 300 więźniów pierwszego kontyngentu.

W Pitesti nie chodziło jednak o eksterminację, lecz o zmianę osobowości. Mordowano tylko jednostki nienadające się do reedukacji. System miał też wiele wspólnego z wypracowanymi w latach 30. i stosowanymi później w Korei, Chinach i Wietnamie praktykami zmiany świadomości w wyniku opartej na torturach procedury prania mózgu. Tym zagadnieniem jednak tu się nie zajmujemy, podobnie jak zachowaniem muzułmanów II stopnia w Oświęcimiu, gdyż w obu wypadkach jego ofiary już nie kontrolowały swoich czynów.

Celem eksperymentu PiteŖti (1949–1952) była tzw. reedukacja totalna antykomunistycznych studentów, od caranistów (odpowiednik PSL) do syjonistów. Tortury były instrumentem, który miał najpierw osłabić system wartości i przekonania polityczne więźniów, a następnie doprowadzić do ich całkowitego odrzucenia i absolutnego posłuszeństwa skazanych. Zespół nadzorców dobrano wyłącznie spośród aktualnych więźniów politycznych o dłuższym stażu. Ich szefem został również więzień – sadysta, były faszysta, a później komunista, Eugen Turcanu, skazany za ożenek z córką nacjonalisty. Podlegał on przysłanemu z Moskwy komendantowi Securitate Aleksandrowi Nikolskiemu (Boris Grünberg).

Reedukacja krok po kroku

– Najpierw systematycznie pogarszano warunki; więźniowie byli głodzeni i codziennie bici pod byle pretekstem. Następnie, po wielogodzinnym biciu, by uniknąć tortur, musieli dokonywać samokrytyki, wyznawać urojone zbrodnie (tzw. demaskacja wewnętrzna), pisać zmyślone życiorysy, m.in. demaskować wymyślone zboczenia rodziny i znajomych. Chodziło o to, by rzeczywistość i fikcja mieszały się w głowach ofiar, tak aby kłamstwo stało się na tyle realne dla ofiary, by zapomniała o tym, co poprzednio miało dla niej sens, i by doszło do całkowitego odwrócenia wartości – wspomina Magirescu.

Ten etap Magirescu przeszedł zwycięsko. Powiedział oficerowi Securitate, że mimo iż wie, że patrioci nacjonaliści nie mają żadnych szans, nie jest to powód, by stał się „inny” i wyrzekł się wszystkiego, co kochał i cenił w życiu. Po tym oświadczeniu wylądował w celi w wodzie po kostki.

Więźniów umieszczano w celach razem z reedukatorami Turcanu, którzy ich terroryzowali.
Drugą fazą była „demaskacja zewnętrzna”, gdy ofiary zmuszano do wydawania ludzi, którzy w więzieniu byli mniej brutalni lub wyrozumiali wobec przesłuchiwanego, oraz serwowano długie godziny propagandy. W czasie codziennych lekcji marksizmu, gdy ofiara czegoś nie rozumiała, była natychmiast rzucana na ziemię i kopana przez współwięźniów aż do wyznania winy.

Trzecia faza polegała na „publicznej demaskacji moralnej” (sic!), gdy stosowano wszelkie metody publicznego poniżania, by doprowadzić do wyrzeczenia się wyznawanych wartości. Chrześcijanie byli przebierani za Jezusa Chrystusa, a innych zmuszano do ubliżania im, następnie kazano im bluźnić symbolom religijnym i tekstom świętym.

Na koniec zmuszano więźniów do wzajemnego torturowania się, by złamać ich solidarność. Pod groźbą powrotu do tortur, na polecenie i pod nadzorem Turcanu, bili tych, których sami wybrali, lub wskazanych najbliższych przyjaciół.

Jak wspomina Magirescu, ulegli wszyscy, którzy przeżyli; jedni wcześniej, inni po dłuższych torturach.

Tak reedukowanych więźniów pomieszano w celach z nowo przybyłymi. Mieli im nie mówić o własnej reedukacji, ale prowokować i organizować reedukację. Komitety demaskacyjne, czyli już zreedukowani, bili codziennie reedukowanych. Jednak byli tacy, którzy wybrali śmierć zamiast zdziczenia, by uniknąć bólu.

Co 3–4 miesiące następowała selekcja do łagru na budowie kanału Dunaj – Morze Czarne i nową zmianę więźniów poddawano procesowi demaskacji i reedukacji.

Stan poniżania

Czy zatem nowoczesny „człowiek bez zasad” zdałby egzamin w takich warunkach? Śmiem wątpić. Bez trwałych wartości, solidarności i gotowości oddania życia za to, by pewnych czynów nie popełnić, czyli uznanie, iż życie NIE JEST największą wartością, nie może powstać żadna grupa społeczna. A bez niej skuteczny opór nie jest możliwy.

Jeśli weźmiemy pod uwagę ten aspekt, okazuje się, że eliminacja możliwości stawienia oporu przez wspólnotę obywatelską czy narodową leży w interesie samozwańczych elit i wasalnej władzy. Nie potrzeba już represji, wystarczy zniszczyć zasady moralne warunkujące sprzeciw, a żadne represje nie będą konieczne. Tu leży źródło nieustannego ataku na tradycję walki o wolność, tożsamość i dumę narodową oraz religię, które ma zastąpić kult silniejszego, cwaniaka, oszusta, kolaboranta, donosiciela i zdrajcy, oraz pogarda dla przeszłości i dorobku narodu.

Systematyczna deprawacja prowadzona przez reżimowe media, a zwłaszcza główny organ promocji Palikota, ma po prostu innymi metodami osiągnąć to samo, do czego dążyli autorzy obu eksperymentów – deprawację wykluczającą solidarność i działanie dla dobra ogółu, gdyż takie postawy postrzegane są jako śmiertelne zagrożenie dla postsowieckich elit.

Jak pisze Pawełczyńska, „narody pozbawione przeszłości stają się martwe. Tracą poczucie ciągłości i tożsamości”, natomiast ludzie dumni z historii własnej rodziny i narodu inaczej patrzą w przyszłość, zachowują się godnie i odważnie.

Większość mieszkańców terytorium geograficznego zwanego Polską ostatnio pięć razy wybrała przyszłość: w 1995, 2000, 2007, 2010 i 2011 r., jest więc wyjątkowo konsekwentna w odcinaniu się od polskiej tożsamości i przeszłości oraz okazywaniu jej pogardy i jakiejś masochistycznej przyjemności w pełzaniu przed sąsiadami-protektorami. Czy można zatem dziwić się, że owa większość nie odczuwa braku wolności, a stan nieustannego poniżania jest dla niej naturalny i przyjemny?

Anna Pawełczyńska
„Wartości a przemoc”
Wydawnictwo Test
Lublin 2004
do nabycia w Księgarni „Gazety Polskiej”.

Autor publikacji
Recenzje i art. recenzyjne
Źródło
Gazeta Polska Nr 15 z 11 kwietnia 2012