LIST OTWARTY DO PANA PROFESORA ANDRZEJA FRISZKE, CZŁONKA KOLEGIUM IPN

Szanowny Panie!

Dotarła do mnie wersja „szczotkowa”, krążąca po Polsce, przygotowywanego pod Pana kierunkiem opracowania na temat podziemnej „Solidarności”, gdzie Konrad Knoch zamieścił fragment następujący:

Jak groźny był system represji na Wybrzeżu w okresie stanu wojennego pokazały procesy pracowników Szkoły Morskiej. 3.02.1982r., oskarżeni o zorganizowanie po 13 grudnia strajku okupacyjnego, otrzymali najwyższe wyroki w całym okresie stanu wojennego - Ewa Kubasiewicz nawet 10 lat!

(Przypis: (...) Pozostali Jerzy Kowalczyk i Władysław Trzciński po 9 lat; Cezary Godziuk 6 lat; Wiesława Kwiatkowska, Jarosław Skowronek, Sławomir Sadowski , Krzysztof Jankowski po 5 lat, Marek Czachor- 3 lata. Jak się później okazało mąż Ewy Kubasiewicz, Marek był agentem (w:) E. Szcześniak, Borusewicz. Jak runął mur, Warszawa 2005, s.17).

Otóż tak się składa, że jestem owym Markiem Czachorem, skazanym na 3 lata. Sprawę „agenturalności” mojego ojczyma Marka Kubasiewicza znam od podszewki. Osobiście sprawdzałem wszystkie wersje „dowodów”, które byłem w stanie jakoś weryfikować, i mogę Pana zapewnić, że zawsze sprowadzały się w końcu do jednego, ostatecznego argumentu: Bogdan Borusewicz tak twierdzi. A wersje były np. takie:

1. Kubasiewicz wsypał Bogdana Lisa (potem okazało się, że Lisa nikt nie musiał wsypywać, gdyż działał w jego otoczeniu konfident SB Z.P. ps. „Irmina” vel „Regina”, a poza tym sam Lis odbywał regularne spotkania z funkcjonariuszami Biura Analiz MSW i Inspektoratu 2 WUSW Gdańsk w hotelu „Heweliusz” (zob. materiały ze sprawy sądowej Lisa, Frasyniuka i Michnika), zresztą Lisa aresztowano kilka miesięcy po ostatnim spotkaniu z M. Kubasiewiczem;

2. Kubasiewicz wsypał Leszka Świtka (nigdy nie mieli kontaktów). Za to sąd podziemny rzekomo skazał Marka Kubasiewicza na śmierć (to nie żart!);

3. Informację o jego agenturalności podał kpt. Adam Hodysz, który 5 lat spędził w więzieniu za współpracę z Borusewiczem (rozmawiałem z A. Hodyszem – zaprzeczył; informacje o Kubasiewiczu otrzymał z gdańskiego podziemia).

I tak dalej – w podobnym stylu i duchu – i wszystko równie spójne.

Nawiasem mówiąc, wersję opisaną w „Jak runął mur” również sprawdziłem. Rozmawiałem z Piotrem Kapczyńskim i Mirosławem Błaszkiewiczem, na których Borusewicz się powołuje. Chodziło o drukarnię, którą namierzono w sierpniu 1983 r. Wg Kapczyńskiego, Marek Kubasiewicz raz był w tym domu, choć drukarni nie widział. Oczywiście nie był jedyną osobą, która wiedziała o istnieniu drukarni. Ponadto, pół roku wcześniej odwiedził to mieszkanie, z bliżej nieokreślonych powodów F.W. (oskarżany przez Borusewicza o bycie TW „Albinos”; dzięki pracownikom gdańskiego IPN wiemy, że „Albinos” to ktoś inny - F.W. posługiwał się pseudonimem „August” i był prowadzony przez Inspektorat 2). Drukarnia ta działała od marca 1982 r. Agenturalność M. Kubasiewicza została wydedukowana przez Borusewicza wg zasady Sherloka Holmesa: „gdy wyeliminujesz to co niemożliwe, to co pozostaje musi być prawdą”. Zwykłe „namierzenie” przy pomocy środków operacyjnych drukarni działającej 17 miesięcy w centrum Gdańska-Oliwy, w mieszkaniu odwiedzanym przez TW „Augusta”, zostało uznane przez Borusewicza za nieprawdopodobne. Innym dowodem było pojawienie się obstawy w rejonie, w którym Borusewicz i ucharakteryzowana Alina Pieńkowska mieli się spotkać z braćmi Błaszkiewiczami. Zdaniem Borusewicza nie mogło być innego wytłumaczenia jak donos, a donieść mógł tylko M. Kubasiewicz. Dobrze by było, żeby pracownicy IPN skonfrontowali fakty z relacją M. Błaszkiewicza. Do problemu profesjonalizmu Borusewicza i precyzji jego analiz zresztą jeszcze wrócę na koniec listu.

Doliczono się około 20 wersji „dowodów” agenturalności M. Kubasiewicza. Oskarżenia o agenturalność wykorzystano np. do skompromitowania i odizolowania od kontaktów z podziemiem „S” mojej matki, Ewy Kubasiewicz, oraz do zablokowania jej kontaktów zagranicznych we Francji w 1984 r. Opisała to w swoich wspomnieniach (E. Kubasiewicz-Houee „Bez prawa powrotu”, Wektory, Wrocław, 2005). O sprawie Marka Kubasiewicza znajdzie Pan tam sporo informacji.

Wszystkie „dowody” redukowały się zawsze do pomówień ze strony Borusewicza. Innych zarzutów nie było. Tak jest też tym razem, choć może i dobrze, że wreszcie dał to na piśmie. Polemizowanie z szeptanymi plotkami jest trudniejsze niż z tekstem pisanym i podpisanym.

Część kadry IPN, w tym również Pan osobiście (np. w ostatnim „Biuletynie IPN”, w artykule na temat „Tygodnika Solidarność” bagatelizuje Pan agenturalną przeszłość M. Niezabitowskiej powołując się na jej opinię), od dawna angażuje się w obronę dobrego imienia osób, które figurują w kartotekach IPN jako zarejestrowani współpracownicy SB, zachowały się kopie ich donosów, zobowiązań do współpracy i pokwitowań wzięcia pieniędzy (choćby najsłynniejszy przypadek TW „Bolka”). W tym wypadku natomiast beztrosko dezawuuje się człowieka, który już tak wiele wycierpiał. Nawiasem mówiąc Marek Kubasiewicz wystąpił do IPN o status pokrzywdzonego i zaryzykuję twierdzenie, że status ten otrzyma - i to pomimo faktu, iż Borusewicz był wiceministrem spraw wewnętrznych pod koniec lat 90.

Wiem, że w 1992 r. Urząd Ochrony Państwa dysponował dokumentami wskazującymi oskarżenia M. Kubasiewicza jako element prowokacji rozwijanej w 1984 r. przez SB w związku z planowanym zabójstwem ks. Popiełuszki – wtedy właśnie rozpowszechniano plotki o skazaniu M. Kubasiewicza na śmierć przez solidarnościowe podziemie. Należy mieć nadzieję, że dokumenty te się znajdą.

Wygląda na to, że przygotowywana przez Pana publikacja będzie kolejnym „dowodem”: nawet IPN potwierdził, że Kubasiewicz to agent. I, jak zwykle, osoby zainteresowane stwierdzą, że tak naprawdę jest to pomówienie pochodzące ze znanego źródła. Ale tylko osoby badające sprawę głębiej. Przeciętny czytelnik przecież nie będzie weryfikował informacji autoryzowanej przez członka Kolegium IPN.

Wszyscy członkowie mojej rodziny, którzy występowali do IPN o dostęp do akt i otrzymali status pokrzywdzonego (dwa wnioski są jeszcze rozpatrywane) zwracali uwagę na sprawę Marka Kubasiewicza, jako być może kluczowego momentu w historii represji ze strony SB. Osobiście zwracałem na ten problem uwagę kierownictwa IPN, prosiłem o zintensyfikowanie działań w celu wyjaśnienia sprawy, dostarczyłem wszystkich możliwych wskazówek. I nic! - ponoć nie ma żadnego śladu.

Umieszczenie - jako pewnika - tezy, że M. Kubasiewicz był agentem i to z powołaniem się jedynie na pomówienie, jest w tej sytuacji niewyobrażalnym skandalem i niesprawiedliwością. Na dodatek wszelka zawodowa nierzetelność ze strony IPN godzi nie tylko w konkretnego człowieka, ale również w dobro publiczne. Niszczy autorytet IPN, który jako jedna z nielicznych instytucji Państwa Polskiego zaczął cieszyć się społecznym poważaniem.

Gdańsk, 19 września 2005 r.

Z poważaniem

Marek Czachor

Post scriptum:

W latach 1983-89 byłem intensywnie zaangażowany w działalność podziemną, współpracowałem wtedy głównie z Solidarnością Walczącą. Po aresztowaniu Andrzeja Kołodzieja w listopadzie 1987 r. przez pewien czas, do momentu wyjścia na wolność Romana Zwiercana, kierowałem Oddziałem Trójmiasto SW jako Michał Kaniowski. W 1988 r. koordynowałem – ukrywając się - akcję o nazwie „Żołnierz Solidarny”, współorganizowaną przez SW i LDP Niepodległość. Robiliśmy wtedy pismo dla zawodowych żołnierzy LWP, rozsyłane pocztą i innymi sposobami podrzucane zawodowym wojskowym. Do tego potrzebna była znajomość adresów i nazwisk kadry LWP – zebraliśmy ich kilka tysięcy.

Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Otóż, SW jako organizacja, która jako jedyna nie zadeklarowała walki bez przemocy, choć był to bardziej chwyt socjotechniczny niż rzeczywista próba walki zbrojnej, przestrzegała zasad konspiracji w stopniu dużo większym niż tzw. główny nurt podziemia „S”. Aresztowanych członków SW „oficjalna opozycja” nie chciała bronić, gdyż „to terroryści”. A zwłaszcza w wypadku „Żołnierza Solidarnego” sprawa była poważna – mieliśmy świadomość, że jeżeli nas zamkną, to z oskarżenia o szpiegostwo, a wtedy długo posiedzimy i nikt nas bronić nie będzie.

SB traktowaliśmy poważnie i muszę przyznać, że odczuwałem spory respekt dla przeciwnika. Byli coraz sprawniejsi, dysponowali coraz lepszym sprzętem, było ich coraz więcej i włączało się w to – niestety - dużo młodych ludzi. Prowadziliśmy nasłuch na esbeckich częstotliwościach, ale nasze odbiorniki były głównie 16-32 kanałowe, a wiedzieliśmy, że oni operują na 256 kanałach i do tego wchodziły nadajniki szyfrujące mowę – te były poza naszym zasięgiem. W większości przypadków stosowali regułę znaną w kryptografii jako „użycie jednokrotne”, czyli mieli częstotliwości zarezerwowane tylko na wyjątkowe okazje. Czasami namierzaliśmy je przypadkowo, ale w większości przypadków nie mieliśmy ich pod kontrolą.

Gubienie obstawy stawało się coraz trudniejsze. Dam przykład. Miałem przekazać kartkę dla A. Kołodzieja pracownikowi gdyńskiego EMPiKu. Chodziło o to, żeby „zgubić ogon” chociaż na tyle, żeby obstawa nie zorientowała się, że wszedłem do tego konkretnego sklepu. Wykorzystałem w tym celu swoją znajomość topografii kina „Warszawa” i okolicznych klatek schodowych i podwórek – mieszkałem w sąsiednim budynku jako dziecko i znałem teren jak własną kieszeń. Do tego nigdy jeszcze tego miejsca nie wykorzystywałem do gubienia „ogona”. Zlokalizowałem człowieka z obstawy, który był w zasięgu wzroku i udało mi się „rozpłynąć” w zakamarkach kina w miejscu, gdzie znajdowało się najwyraźniej nieznane mu przejście do sąsiedniego budynku. Założyłem, że mam jakieś 2 minuty czasu na wydostanie się na drugą stronę kina i dalsze podwórka, zanim podniosą alarm, że zniknąłem. Zrelacjonowano mi później obraz wydarzeń wynikający z nasłuchu. Rzeczywiście udało mi się: zniknąłem im na jakieś 15 minut. Wytropili mnie dobry kilometr dalej, gdy sprawa w EMPiKu była już załatwiona. Oczywiście nigdy więcej tej sztuczki nie powtarzałem, bo już drugi raz bym ich nie zgubił. To pokazuje skalę problemu.

Osoby z SW nasłuchiwały kiedyś jak wyglądała obstawa jakiegoś „figuranta” w Sopocie. Człowiek szedł jedną z głównych ulic a SB obstawiała cały prostokąt ulic dookoła. Równoległymi ulicami jechały esbeckie samochody, cały czas w kontakcie, żeby ten ktoś im nie uciekł przez jakąś przejściową bramę. Kilkakrotnie nie udało się nam zgubić obstawy pomimo charakteryzacji, użycia kilku samochodów, przechodzenia w nocy przez las, no i robienia tego przez trzy dni przy całkowitej ciszy w eterze.

Genialnie proste pomysły miała STASI, co dzisiaj wychodzi z dokumentów niemieckich. Przykładowo, osobę śledzoną spryskiwano dyskretnie sprayem zawierającym środek zapachowy charakterystyczny dla suki mającej cieczkę, a potem STASI doprowadzał na miejsce policyjny pies.

Przykłady można by mnożyć. Z perspektywy tych wszystkich doświadczeń wspomnienia Borusewicza są zdumiewająco naiwne, jak opisy z powieści Ludluma czy Grishama. Szanse na nienamierzenie drukarni działającej 17 miesięcy w środku Gdańska były bliskie zeru. Musiano tam przywozić papier (zdobywany nielegalnie), wywozić wydrukowaną literaturę, która trafiała do sieci kolporterów. Nie dziwi mnie, że w pewnym momencie miejscem tym zainteresował się TW „August”. Spotkania z Aliną Pieńkowską, gdzie ona przebierała się i zakładała perukę, były dziecinadą, jak się weźmie pod uwagę, że powtarzali to już od wielu miesięcy (połowa 1983 r.). Nam raz się udało tak zgubić obstawę, gdy moja mama wyszła z budynku ucharakteryzowana i w peruce (z nasłuchu wynikało, że SB czekała pod tym domem jeszcze przez trzy dni). Za drugim razem doprowadzili ją aż do Wrocławia, o czym dowiedzieliśmy się wiele miesięcy później, gdy SB pokazała przesłuchiwanej osobie stosowne fotografie.

Innym problemem była powszechna niewiara w istnienie podsłuchów. Dzisiaj adwokat Adama Michnika grozi IPN, żeby nie badali nagrań z podsłuchów w jego mieszkaniu, a IPN się broni, że to ważny materiał. A pamiętam jak na spotkaniu u J. Trzcińskiego, w mieszkaniu gdzie bywał Wałęsa i gdzie wszystko mówiło się otwartym tekstem, Michnik wykrzykiwał do mojej mamy: „Ewa, no nie gadaj! Przecież wszyscy wiedzą, że jesteś w Walczącej!”. Towarzystwo plotkowało, snuło domysły, tylko u Gwiazdów pisało się w domu na kartkach.

To plotkarstwo i gadulstwo było chyba najgorsze. W efekcie, gdy jakaś informacja przeciekła w kręgi Borusewicza, Wałęsy, czy plebani ks. Jankowskiego, zakładaliśmy, że dotarła do SB. To nawet nie wynikało z jakiejś bardzo świadomej konkretnej analizy, tylko ze zwykłego instynktu samozachowawczego. Dzisiejsze dokumenty IPN dobitnie pokazują stopień przeżarcia tych kręgów agenturą i słuszność naszych intuicji.

Faktem jest też, że w niektórych kręgach był problem alkoholowy, który SB musiało wykorzystywać w swoich grach. Informacje mogły rzeczywiście wyciekać, gdy nasz opozycjonista pił z „przypadkowo” napotkanym kompanem do kieliszka. Nie wyobrażam sobie tez pisania na kartkach w mieszkaniu z podsłuchem, gdy delikwent był po kilku „głębszych”.

No i wreszcie, nikt nie jest nieomylny. Zdarzyło mi się powiedzieć w mieszkaniu z niemal pewnym podsłuchem coś, co nie miało prawa mi się wyrwać, pamiętam kilka takich sytuacji. J.M., jak się później okazało kadrowy funkcjonariusz SB, dostał kontakt na A. Kołodzieja przeze mnie – dałem mu się podejść. Zdaje się, że był to jego sukces operacyjny, za który awansował.

Nawiasem mówiąc, J.M. wielokrotnie próbował namówić moją mamę na umożliwienie takiego kontaktu, a było to w czasie, gdy M. Kubasiewicz od dawna blisko z Kołodziejem współpracował. Jeżeli mieli agenta tak blisko, to po co te podchody? Interesujące jest też, że Borusewicz kilkakrotnie publicznie, przy świadkach, powiedział Kołodziejowi, że w jego otoczeniu nie było agentury.

Podsumowując, nie odważyłbym się dzisiaj formułować jakiejś jednoznacznej oceny na temat tajności podejmowanych akcji. Czasami, gdy przeglądam esbeckie dokumenty, jestem zdumiony, gdy okazuje się, że czegoś chyba jednak nie wiedzieli. Do wielu faktów nie ma dostępu, gdyż dokumentacja SW jest w dużym stopniu wciąż utajniona, a bez dojścia do danych z drugiej strony barykady właściwie nawet nie warto formułować definitywnych opinii, szkoda czasu. Analizy i wnioski „człowieka, który o SB wie wszystko” na podstawie olśnień, których doznał w 1983 r., nawet z mojej amatorskiej w końcu perspektywy, są po prostu dyletanckie.

Dr hab. Marek Czachor, prof. Politechniki Gdańskiej, Wydział Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej, Politechnika Gdańska, 80-952 Gdańsk, Email: mczachor@pg.gda.pl

Od redakcji abcnet:

F. W. to Florian Wiśniewski – TW „August” – patrz: KRUK – opozycja.

Z. P. to Zdzisław Pietkun - TW „Irmina” – patrz: KRUK – opozycja.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010