57. Media

ANATOL ARCIUCH

Międzynarodówka

W naszym, w przeciwieństwie do warszawskiej ulicy, niesłychanie eleganckim życiu politycznym nieładnie jest wspominać o podziałach i antagonizmach, chyba że chodzi o „stanowcze odcięcie się” (ach, gdzież ten język z tamtych lat) od „szowinistów, antysemitów, zoologicznych antykomunistów, rewanżystów”, czyli całej reszty poza Partią Tolerancji i Oświecenia (czytaj: koalicja wychowanków komunizmu i ludzi w różnych okresach życia nim zafascynowanych z tymi, którzy wytrwali w nowej wierze do końca). A już prawdziwy shocking wywołuje nieśmiałe nawet wspomnienie, że być może tak kurczowe trzymanie się władzy przez starą i nową nomenklaturę może wynikać nie tylko z altruistycznej troski o dobro kraju, lecz być podyktowane także mniej wzniosłymi pobudkami. Bo przecież nasi narodowi święci, którzy od 45 lat wiedzą najlepiej czego potrzeba Polsce i Polakom, a to dzięki znajomości diamatu i praw rządzących historią, nigdy nie powodowaliby się tak niskimi motywacjami (chociaż dość powszechnymi wśród polityków na całym świecie), jak żądza władzy, słabość do przywilejów i zaszczytów, czy wręcz korzyści materialne.

Ponieważ jednak marksistowska wizja historii jako procesu zmierzającego nieuchronnie ku „postępowi” nie pociągała mnie jeszcze w szkole, być może po prostu dlatego, że była śmiertelnie nudna w porównaniu z tradycyjną, a zakazaną, którą poznawałem z ocalałych z wojny książek i podręczników, a wkrótce potem zostałem nieodwracalnie skażony miazmatami płynącymi z zachodnich rozgłośni, prasy i literatury, mam na politykę spojrzenie bardziej cyniczne niż nasi poputczycy dziarsko maszerujący Road do nieba (kolektywizmu).

I nie kwestionując oczywiście głęboko ideowych motywacji takiego, a nie innego postępowania naszych elit intelektualnych (chociaż nawiasem mówiąc, dziwny to kraj, w którym elita intelektualna, to pani Komorowska, pan Wajda, pan Łapicki, czy duet dyżurnych robotników Bujak-Frasyniuk, no ale to tylko dobrze świadczy o kulturowo-twórczej roli socjalizmu, który stworzył takie elity...), bo przecież nikt nie ma wątpliwości, że znakomita większość tych ludzi nie może być podejrzewana o zdradę ideałów lewicy, myślę sobie jednak czasem, że może i oni też mają jakieś ludzkie słabostki.

Wiem, że nasz Sojusz na Rzecz Postępu, to ludzie z przekonań i od zawsze stojący mocno na gruncie lewicy, od byłych komunistów po katolików „społecznych” (czyli etymologicznie „socjalnych”, a więc socjalistycznych). Wiem też, że ich wrodzona szlachetność i wrażliwość, potwierdzona odpowiednimi dyplomami, najczęściej z najbardziej przesiąkniętych marksistowskim diamatem (i to nie tylko u nas) „nauk społecznych”, jak socjologia czy historia, każe im utożsamiać się ze wszystkimi słabymi i ciemiężonymi, co jest tym łatwiejsze, kiedy ci słabi i prześladowani, to nie jakiś abstrakt lecz wczorajsi towarzysze z szeregów partyjnych, ław sejmowych, wszelkich oficjalnych gremiów, akademii i bankietów. Żywi ludzie.

Wszystko to prawda, ale czasem myślę, że przecież nawet nasze elity muszą jakoś żyć, jeździć za granicę, występować w czyimś imieniu, wcisnąć się na europejskie salony, które tak im imponują. I tu sprawa się komplikuje. Obrzydliwie pragmatyczne prawdziwe elity zachodnie (polityczne i gospodarcze) z reguły interesują się Wschodem o tyle tylko, o ile zmusza je do tego interes lub konieczność, co powoduje zresztą, że jest im w gruncie rzeczy obojętne z kim rozmawiają i co się na tym dziwnym Wschodzie dzieje, dopóki nie ma to bezpośredniego wpływu na nich samych.

Jedyną grupą opiniotwórczą mającą spojrzenie stale skierowane na Wschód była zawsze na Zachodzie mieszczańska lewica, czyli tzw. intelektualiści. Przez wiele lat dlatego, że stąd właśnie miało przyjść wyzwolenie, tu budowano świetlaną przyszłość, tu realizowano wizję ustroju utopii doskonałej, wymyślonego przez takich samych nawiedzonych doktrynerów jak oni, wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy, ludzkiej naturze i zwykłemu zdrowemu rozsądkowi. Później, kiedy dla wszystkich, nawet dla tych rewolucjonistów w płaszczach z wielbłądziej wełny, jak się ich nazywa na Zachodzie, stało się oczywiste, czym jest naprawdę socjalizm w czystej formie, ci sami ludzie dostrzegli promyczek nadziei – „rewizjonistów”. Tych, co nie wyrzekają się socjalizmu, tylko chcą go naprawiać. A potem to już samo poszło. Każda kolejna grupa naprawiaczy, od Dubczeka po lewicę „Solidarności” i towarzysza Gorbaczowa mogła liczyć na sympatię, zachwyt i pomoc ze strony zachodniej lewicy. Przecież świadczyła swym istnieniem i działaniem, że idea jest wiecznie żywa.

A kiedy jeszcze te właśnie grupy doszły do władzy, lewica zachodnia powitała to z euforią, jako dowód, iż mimo wszystkich złych doświadczeń, społeczeństwa Europy Wschodniej nadal wierzą w „sprawiedliwość społeczną” i nie chcą „wilczych praw kapitalizmu”. Tymczasem jednak, podobnie jak przed laty było z komunizmem, coraz trudniej nie dostrzegać, że te społeczeństwa coraz bardziej się niecierpliwią i mają już dość zarówno postkomunistycznych porządków, jak i tych, którzy usiłują ich bronić. Coś takiego nie mieści się wręcz w kategoriach myślenia zachodniej lewicy, ale od czegóż dialektyka. Winna jest oczywiście nie doktryna socjalizmu lecz społeczeństwa wschodnioeuropejskiego, antykomunistyczne, ciemne, pałające krwiożerczą żądzą rewanżu. No i przy tym oczywiście antysemickie. Dobrze tylko byłoby jeszcze, żeby prawdziwość takiej właśnie interpretacji potwierdzili ludzie „stamtąd” i to ludzie najbardziej wiarygodni - światli i postępowi. I oto, jak na zawołanie, w mass mediach Wschodu i Zachodu, na spotkaniach intelektualistów i sympozjach naukowych postępowi i europejscy intelektualiści ze Wschodu krzyczą, ostrzegają, zwracają uwagę. Na co? Oczywiście na Ciemnogród zagrażający wszystkim wartościom, które tak udatnie chcieliby zaszczepiać nasi Kulturträgerzy na żyznej glebie socjalizmu. A przy okazji, wspomina się mimochodem, że wszystkie te ohydne zjawiska odżywają teraz właśnie, kiedy owe prymitywne społeczeństwa nie są już trzymane w ryzach przez komunizm może nieco zbyt brutalny dla wyrafinowanych zachodnich intelektualistów, ale dla nich w sam raz...

Nie negując oczywiście, że taki pogląd bliski jest naszym Europejczykom i płynie z ich najgłębszych przekonań i doświadczeń życiowych, byłbym jednak skłonny sądzić, że może to być też podyktowane chęcią, aby nie zawieść zaufania swych protektorów na Zachodzie.

Po prostu wielu z naszych europejskich luminarzy byłoby niczym, gdyby nie wykreował ich na takich właśnie zachodni światek intelektualnej lewicy. Idee ideami, ale przyjemnie brylować na salonach paryskich, odbierać nagrody europejskie, udzielać wywiadów, fotografować się z Mitterrandem czy Bushem, a to wszystko może łatwo się skończyć, jeśli delikwent niebacznie powie złe słowo o odnowionych komunistach, odetnie się choćby nieśmiało od socjalizmu jako takiego, albo, co gorsza, opowie przeciw „społecznej gospodarce rynkowej”, za najnormalniejszą na świecie, bez różnych przymiotników. Przekonał się o tym bardzo szybko Lech Wałęsa, dziś ulubiony przedmiot ataków, sarkazmów i ubolewań prasy na Zachodzie...

Naszym intelektualistom jednak, jak się wydaje, nic podobnego nie grozi. Bez wahania mówią i robią to, czego oczekują ich lewicowi partnerzy i protektorzy. No cóż, życie jest krótkie, a o ileż przyjemniej brylować na europejskich salonach, mając przy tym świadomość, że jest się namaszczonym do rządzenia przez Partię Postępu na Wschodzie i na Zachodzie, niż zniżać się do brutalnej walki politycznej i to w dodatku z ludźmi tak pozbawionymi europejskiej ogłady, że nie wahają się wypominać komunistom ich przeszłości, a ludzi lewicy nazywać po imieniu.

Contra 1988-1990