9. Z.R. - NIECH ŻYJE NAUKA POLSKA!

Już w XV i XVI wieku despotyczni władcy państewek włoskich wyrzucali uniwersytety na peryferie miast. Oddali „zło” ale nie wydawali mu ostatecznej walki. Uświadamiali sobie najwidoczniej korzyści związane z nieskrępowanym rozwojem nauki, swobodną wymianą poglądów i kształceniem elity uświetniającej dwory i przysparzającej chwały. Nasi rodzimi tyrani nie dorównują i pod tym względem Sforzom, Gonzagom, Medyceuszom czy domowi d’Este.

Po 1968 r. wydano zdecydowaną walkę uczelniom polskim, walkę, której sztandarowe hasło brzmiał; niech żyje miernota, niech nikt się nie wychyla, kształćmy klakierów i posłusznych wykonawców. Walkę tę prowadzono różnymi metodami: znowelizowano ustawę o szkołach wyższych w duchu antydemokratycznym, wyrzucano ludzi lub zamykano im usta, formowano bojówki rozbijające w sensie dosłownym ostatni bastion niezależnej oświaty akademickiej, jakim były półprywatne spotkania TKN a wreszcie … tu czytelnik może się uśmiechnąć, deglomerowano uniwersytety, tworząc liczne ich filie poza ośrodkami macierzystymi i wyrzucając siedziby z centrum miast.

Mimo szumnych statystyk, rewelacyjnych wskaźników, kręcących się w kółko (głównie za własnym ogonem) badań nad mniej lub bardziej węzłowymi problemami, nauka polska karlała. Tu i ówdzie pojawiali się jeszcze czcigodni nestorzy polskiej szkoły matematycznej, logicznej, ekonomicznej, filozoficznej, lecz nie oni nadawali ton, a wreszcie robiąc wyraźnie na złość państwu, narodowi, społeczeństwu powymierali i niczego już nawet firmować nie będą. Następców nie widać.

Ten smutny stan rzeczy miał ulec zmianie. Środowisko akademickie żywiąc słuszne obawy co do intencji i możliwości jedynego prorektora i mecenasa nauki i oświaty, jakim jest państwo, postanowiło przejąć kontrolę nad podstawowymi problemami życia akademickiego i zorganizować go na zasadzie samorządności. W tym duchu przystąpiono do pracy nad projektem ustawy o szkołach wyższych. Komisja społeczna (co jednak w tym wypadku nie oznaczało braku kompetencji) przygotowała kompromisowy, a więc powszechnie przez środowisko akceptowany, choć nie wszystkich do końca satysfakcjonujący wariant tego projektu.

Burzliwe dzieje tego dokumentu są powszechnie znane. Usiłowano podmienić pozostawiając firmę, następnie przetrzymywano w przepastnych szufladach ministerialnych i dopiero spóźniony strajk studencki wydobył go na światło dzienne.

Już pierwsza faza dyskusji na ulicy Wiejskiej wykazała jednak dobitnie, że opinia środowiska akademickiego różni się wyraźnie od opinii urzędników ministerialnych i wypełniających po brzegi salę byłego Sejmu tzw. Działaczy społeczno – politycznych, w skrócie posłów. Wtedy jednak można było się łudzić, szukać sprzymierzeńców, wierząc w siłę argumentów przekonywać do słusznych racji. Stan wojny pozbawił środowiska jakiejkolwiek kontroli nad losem projektu i ostatecznym kształtem ustawy. A jednak ustawa stała się faktem dokonanym. Dowiedzieliśmy się nawet ex post, że środowisko do końca brało udział w dyskusji, że obradom komisji sejmowej przysłuchiwali się, aktywnie je akceptując, przedstawiciele … SZSP i innych równie reprezentatywnych instytucji. Wreszcie mamy ustawę.

Nie sposób oczywiście omawiać tu wszystkich czy choćby tylko tych najważniejszych zmian wprowadzonych w ostatniej fazie „prac parlamentarnych”. Na kilka wszakże elementów warto zwrócić uwagę. Jest prawdziwym szyderstwem czy ironią losu, że trzeba używać terminu „zmiany” w stosunku do tego co zrobiono z projektem społecznym bezpośrednio przed wniesieniem ustawy na plenarne posiedzenie Sejmu. Ostateczny produkt przypomina niewątpliwie projekt społeczny, jeśli chodzi o systematykę wewnętrzną, układ artykułów, a nawet zawartość wielu przepisów. Rzecz w tym, że wypaczając ideę i kierunek wcześniej proponowanych założeń ogólnych ustawy, zadano autonomii uczelni wyższej cios śmiertelny. Rada Główna Szkolnictwa Wyższego powoływana w drodze wyboru i złożona z przedstawicieli środowisk naukowych, cieszących się najwyższym autorytetem miała być w założeniu projektu społecznego organem decydującym o najistotniejszych sprawach nauki jako całości. Otóż w tych najistotniejszych sprawach Rada Główna bądź została pozbawiona kompetencji w ogóle, bądź też stała się organem opiniodawczym działającym przy ministrze. Owe opinie dotyczą spraw zastrzeżonych do wyłącznej kompetencji ministra, a więc na przykład: polityka kadrowa w szkolnictwie wyższym, zasady finansowania badań i rozdziału środków finansowych – materialna podstawa autonomii szkół, zasady opracowywania planów studiów i ramowych programów nauczania, itd. Przy okazji tych przesunięć kompetencyjnych uprawnienia ministra uzupełniono nie pozostawiając już żadnych wątpliwości co do prawdziwych intencji twórców ustawy (prawo uchylania decyzji rektorów i uchwał senatu w projekcie społecznym mógł jedynie uchwałę zawiesić, a spór rozstrzygała Rada Główna, prawo „veta w stosunku do wyników wyborów na stanowisko rektora”). Modyfikowanie, a ściślej mówiąc kastracji dokonano w sferze kompetencji ciał kolegialnych uczelni, łamiąc w ten sposób kolejną zasadniczą tendencję projektu społecznego (np. zabrano senatowi prawo podejmowania decyzji w zakresie istotnych spraw organizacyjnych i administracyjnych stawiając w to miejsce ustalanie ogólnych kierunków działalności szkoły, wyłączono też uprawnienia do zawieszania lub uchylania decyzji rektora). Pozostała jednak uroczysta deklaracja: „Senat jest najwyższym organem szkoły”. Parę zaledwie „drobiazgów” wprowadzono w zakresie spraw studenckich. Odebrano studentom prawo do organizowania akcji protestacyjnych na terenie szkoły, uprawniono rektora do rozwiązania manifestacji. Społeczna poselska troska nie ominęła także kluczowej sprawy, a mianowicie działalności i zakładania organizacji studenckich. Projekt Reischa był w tej sprawie jednoznaczny – nadawał studentom prawo tworzenia organizacji o zasięgu ogólnokrajowym, lokalnym i uczelnianym, stawiając wszakże jeden warunek formalny – rejestracji. Rejestracja pełnić miała jednak istotnie tylko funkcję formalną. Nie można było jej odmówić poza wypadkami niezgodności statutu organizacji z prawem. Ale jak to! Wystarczającym warunkiem działania ma być w socjalistycznym państwie zgodność z prawem? Nie, tego za wiele, to było oczywistym nieporozumieniem, jasnym dla wszystkich, którzy zgłębili tajniki prawdziwego realnego socjalizmu. Oczywiście, legalność i zgodność z prawem nigdy jeszcze w tym ustroju niczego i nikogo nie usprawiedliwiała sama przez się. Posłowie wyciągnęli więc słuszne wnioski, kierując się tym razem prawdziwym a nie domniemanym doświadczeniem życiowym, uzależniając założenie organizacji nie tylko od zarejestrowania ale od zgody kompetentnego organu, tj. ministra lub rektora. Od czego zaś ma być uzależniona zgoda? Od interesów socjalistycznego państwa oczywiście. I w ten sposób kółko się zamknęło.

Dla nikogo nie budzi wątpliwości, iż o charakterze uczelni stanowi i stanowić będzie kadra naukowa. Wyłania się więc pytanie, w jaki sposób zapewnić w autonomicznym uniwersytecie czy politechnice socjalistyczne oblicze kadry. Problem nie do rozwiązania, albo trzeba zrezygnować z autonomii, albo z socjalistycznego oblicza. Trzeciego wyjścia nie ma. Ustawa nie pozostawia wątpliwości co do tego, na które rozwiązanie ostatecznie się zdecydowano. Trzeba wszakże cierpliwie przebrnąć przez przepisy strzegące praw pracownika nauki. Dowiadujemy się więc najpierw, że wszystko zależy od oceny merytorycznej pracy naukowej i dydaktycznej, że owszem poza ową merytoryczną rotacją pracownik może być zwolniony w wyniku postępowania dyscyplinarnego. I wreszcie docieramy do przepisu klucza, który rozwiewa złudzenia. Okazuje się mianowicie, że jeśli się już tak fatalnie złożyło, iż ktoś o skrzywionym kręgosłupie politycznym jest naprawdę świetny naukowo (co wyklucza rotację) i że jakoś nie bardzo jego działanie podpada pod karę dyscyplinarną, to jednak odpowiednia władza – rektor, minister – może go z uczelni usunąć. Jak to? Poza trybem rotacji i poza trybem dyscyplinarnym? Otóż właśnie, wtedy mianowicie, gdy działalność takiego osobnika pozostaje w rażącej sprzeczności z podstawowymi obowiązkami pracownika szkoły. Niestety, ustawa nie daje odpowiedzi na pytanie o jakie to obowiązki może chodzić, a raczej udziela odpowiedzi w sposób pośredni. Nie są to bowiem obowiązki naukowe i dydaktyczne (bo wówczas zadziałałby mechanizm rotacji), nie są to też obowiązki związane z przestrzeganiem ogólnie obowiązujących przepisów prawa i zasad etyki pracownika naukowego (bo wtedy zadziałałyby sankcje dyscyplinarne). Chodzi więc o obowiązek lojalności wobec aktualnej władzy, władzy – co wyraźnie wynika z przyjętego założenia – stojącej ponad prawem i od niego całkowicie niezależnej. Trudno odmówić szczerości tym, którzy ustawę opracowali. Wszystko jest aż nadto jasne i nie wymaga głębszego komentarza. Zrobiliśmy kolejny, ważny krok naprzód w dziele odnowy i reformy. Niech żyje nauka polska.

"Niepodległość" - miesięcznik polityczny 1982-1983