51. Walka z walka o pokój: J. Cohen - „Z pamiętnika antywojennego” („The American Spectator”)

Walka z walka o pokój

J. Cohen
„Z pamiętnika antywojennego”

(„The American Spectator”)

Był rok 1968 i skończyłem właśnie ubierać się na mój pierwszy marsz antywojenny. Miałem na sobie różową koszulę golfową, kamizelkę z imitacji koźlej skóry, kilowy medalion pacyfistyczny z kutego żelaza, pokryte psychodelicznymi wzorami dżinsy (efekt całonocnego moczenia w chemikaliach) oraz trzy różne znaczki protestacyjne: „McCarthy(1) na prezydenta”, „Wojna nie jest zdrowa dla dzieci i innych żyjących stworzeń” i „Dość”.

Wyglądałem tym bardziej idiotycznie, gdyż miałem 11 lat. Byłem żarliwym liberałem(2) począwszy od trzeciej klasy. Wtedy to matka zwróciła mą uwagę na list do redakcji napisany przez szkolnego kolegę Aarona Greenspana:

„Wydaje mi się, że źle jest gdy niektórzy ludzie mają dużo pieniędzy, podczas gdy dzieci Bunzu w Nigerii są tak nieszczęśliwe. Dostaję tylko dolara kieszonkowego, ale począwszy od dzisiaj oddaję 10 centów tygodniowo dla ludzi, którzy są o tyle mniej szczęśliwi ode mnie. Ostatecznie liczy się każde życie.
Z poważaniem

Aaron Greenspan, lat 8.

- Pani Greenspan pokazywała to wszystkim w salonie piękności - powiedziała matka opalając się na brzegu naszego basenu.

Chciałbyś też napisać list?

Właśnie wróciłem ze szkoły i myślałem o tym, żeby coś przekąsić i popływać.

- Dlaczego miałbym to zrobić? - zapytałem.

- Tak jak twierdzi Aaron... aby pomóc nieszczęśliwym. - Kim oni są?

- Ludźmi, których nie stać na dobre rzeczy. Na przykład, czy jest coś kosztownego, co chciałbyś mieć?

- Karty baseballowe (3) - powiedziałem wyczuwając dobry interes. - Można dostać całą serię w jednym dużym pudełku.

- Wobec tego zrobię z tobą interes. - powiedziała moja matka przekręcając się, aby opalić plecy. - Napisz list, taki jak list Aarona i przekaż co tydzień 10 centów dla osób nieszczęśliwych, a ja kupię ci całe pudło kart baseballowych.

- Gdzie jest papier i ołówek? - zapytałem.

Tak dowiedziałem się, że liberałowie są najbardziej podziwianymi ludźmi na świecie, a poglądy liberalne są nie tylko kluczem do dobrego mniemania o sobie, ale także ratują świat i przynoszą cenne nagrody. Do czasu, gdy doszedłem do piątej klasy i pierwszego marszu protestacyjnego, zyskałem l0-biegowy rower i zestaw stereo w zamian za listy do wielkonakładowych gazet oraz ogólnokrajowych magazynów. Wypowiadałem się w nich na temat głodu w krajach Trzeciego Świata, zamieszek w dzielnicach murzyńskich i oczywiście wojny w Wietnamie.

Jednakże te materialne osiągnięcia wydawały się mało znaczące w porównaniu z dreszczem emocji związanym z udziałem w prawdziwym proteście antywojennym.

W czasie marszu przez centrum handlowe naszej podmiejskiej dzielnicy, mieliśmy skandować okrzyki i machać rękami zupełnie tak jak to pokazywano w telewizji. Później chcieliśmy dodatkowo wykorzystać piękną czerwcową sobotę na zgromadzenie w parku w celu spożycia lunchu na świeżym powietrzu i wysłuchania mowy naszego antywojennego kongresmena Alfreda Lowensteina.

Gdy tego ranka zszedłem na dół ze swojej sypialni, byłem tak podniecony, że ledwo miałem apetyt na jajka na bekonie przygotowane przez naszą mieszkającą na miejscu służącą Jacintę z Gwatemali. Moja matka siedziała już przy stole, popijając kawę i czytając „WOMEN'S WEAR DAILY”. Wyglądała promiennie i postępowo w długiej wiejskiej spódnicy, drelichowej koszuli z wyhaftowanymi wokół kołnierza i wzdłuż rękawów różami, pojedynczym żółtym znaczkiem „Dość” i małym różowym kwiatem, wpiętym w błyszczące czarne włosy. Ze stereo w salonie dochodził ledwo słyszalny głos Joan Baez śpiewającej o górnikach zabitych w wyniku wybuchu w kopalni węgla.

- Wyglądasz wspaniale - powiedziała matka. - Jesteś gotów na wielkie wydarzenie?

- Trochę mi niedobrze - powiedziałem.

- Wszyscy jesteśmy podnieceni - rzekła. - Dr Finkelstein mówi, że nie powinniśmy mylić niepokoju z podnieceniem. W przeciwnym wypadku zauważamy tylko obecność słońca, zamiast naprawdę poczuć je na naszych twarzach.

- Myślę, że zjem gorącą bułkę - powiedziałem.

Wtedy właśnie do jadalni wszedł mój ojciec. Wyglądał bardziej posępnie i otyle niż zazwyczaj, być może dlatego, że wcisnął na siebie gruby robociarski sweter, co najmniej o numer za mały.

- Czy nie uważasz, że jest trochę za ciepło na taki roboczy sweter? - zapytała moja matka.

- Nie dostałem z pralni z powrotem nic, co nie miałoby francuskich mankietów - zaczął krzyczeć ojciec. Był do tego skłonny w nieoczekiwanych momentach. - To ty mówiłaś, że nie powinienem nosić spinek.

- Myślę, że nie całkiem rozumiesz ducha samoekspresji (4) - stwierdziła matka.

- Może sweter tenisowy? - zapytał.

- Ten marsz nie dotyczy symboli pozycji społecznej. - Do diabła z tym wkładam Lacoste'a - powiedział.

Byłem zmieszany, kiedy ojciec ujrzał błysk zakłopotania w moich oczach.

- No tak, nasz pisarz listów wygląda na gotowego - powiedział uśmiechając się i próbując jednocześnie wydostać się ze swetra. - Opiszesz marsz dla „ROLLING STONE”?

- Może - powiedziałem myśląc, że byłoby przyjemnie mieć w mym pokoju kolorowy telewizor zamiast przenośnego czarno-białego, który dostałem za piątkę ze studiów społecznych.

Podczas marszu, obok chińskiej restauracji, butików, koszernego rzeźnika, sklepu ze słodyczami i piekarni, liberalne dzieci i liberalni rodzice pozostawali na ogół w osobnych grupach. Było nas wszystkich około trzech tysięcy, a nasze szeregi ciągnęły się chyba z pół mili. Większość krzyku robiliśmy my, dzieci. „Do diabła, nie pójdziemy!”, „Raz-dwa-trzy-cztery, nie chcemy waszej brudnej wojny!”, „Hej-hej, LBJ, ilu chłopców zabiłeś dzisiaj!” (5). Kiedy mijaliśmy kamery telewizyjne, machaliśmy rękami tak jak to się robi na boisku baseballowym, gdy źle uderzona piłka spada w twoim sektorze. Gdyby nie to, uznałbym ten długi marsz za rozczarowanie, zawód. Za wyjątkiem różnych ekip telewizyjnych oraz niedbale opartego o radiowóz policjanta nikt się temu nie przyglądał.

W pewnym momencie nastrój maszerujących zmienił się nagle i już nie było nudno. Gdy doszliśmy do parku, gdzie planowaliśmy nasycić się sałatką ziemniaczaną i kongresmenem Lowensteinem, napotkaliśmy grupę kontrdemonstrantów. Pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt osób ustawiło się wzdłuż ścieżki prowadzącej do parku machając w naszą stronę „flagami i krzycząc: „Zdrajcy! Tchórze! Hipokryci! Gdzie bylibyście teraz, gdybyśmy nie zatrzymali Hitlera?” Ta uwaga pochodziła od p. Donnely, taksówkarza stojącego razem z p. Calvanico, człowiekiem, który regularnie czyścił nasz basen. Zgromadziło się tu nieduże środowisko robotników i pracowników obsługi, którzy mieszkając „po niewłaściwej stronie drogi” naszego przedmieścia, byli ekonomicznie i ideologicznie oddaleni od naszej śmietanki towarzyskiej.

Zawsze wierzyłem, że ludzie ci kochają nas i podziwiają. Teraz szli za nami, gdy wchodziliśmy do parku, a ja pobiegłem naprzód, by maszerować z rodzicami. Moja matka uśmiechała się zawzięcie i pokazywała znak zwycięstwa - V otyłej kobiecie potrząsającej oprawioną fotografią młodego człowieka w mundurze. Ojciec patrzył w niebo, na swoje buty, czasem na wierzchołki pobliskich drzew. Jego oczy poruszały się we wszystkich możliwych kierunkach, gdzie tylko mógł uniknąć pogardliwych spojrzeń otaczających nas ludzi.

- Tato, co powinniśmy zrobić? - zapytałem.

- Iść dalej - odpowiedział.

- Czemu oni są przeciwko nam?

- Ponieważ są kretynami - wyjaśnił.

Nie byłem przygotowany na taką odpowiedź; wydawała się zupełnie nie pasować do wyobrażenia liberała, jakie wtedy miałem. W jaki sposób ubodzy mogli być jednocześnie najważniejsi i kretyńscy? Nie słyszało się przecież Joan Baez śpiewającej o martwych kretynach w kopalniach węgla. I dlaczego posuwamy się tak cicho i potulnie, bez gniewu i przekonania demonstrowanego przez drugą stronę? Czyż nie byliśmy ludźmi wierzącymi w istnienie lekarstwa, które uratuje cały świat?

Jakby w odpowiedzi na moje pytanie, ojciec wyłamał się z szeregu maszerujących i podszedł do p. Calvanico trzymającego małą flagę amerykańską.

- Dobrze cię widzieć Tony - usłyszałem, jak powiedział ojciec wyciągając rękę. Pan Calvanico nie uśmiechnął się do mojego ojca ani nie uścisnął mu ręki. Zamiast tego uniósł swoją flagę i patrzył na ojca z błyskiem nienawiści w oczach.

- Czy nie mógłbyś wpaść do nas - powiedzmy o trzeciej i rzucić okiem na filtr w basenie? - zapytał ojciec. - Znowu mam z nim kłopoty.

- Jasne - powiedział p. Calvanico. Później, po wystąpieniu kongresmena Lowensteina, moja matka, ojciec i ja jechaliśmy do domu w nieprzyjemnej ciszy. Matka powiedziała - Co za widok, te kobiety w luźnych bluzkach i tanich spódnicach - lecz ani ojciec, ani ja nie chcieliśmy rozmawiać o modzie.

Myślałem o tym, że bycie liberałem nigdy nie będzie już tak zabawne i łatwe, i że chyba powinienem dokształcić się nieco przed swym następnym listem do redakcji.

Przypisy:

1. Eugene McCarthy - najbardziej „pokojowy”, w końcu „niezależny” kandydat na prezydenta St. Zjednoczonych w roku 1968.

2. W znaczeniu amerykańskim.

3. Chodzi o zdjęcia znanych zawodników. Są one namiętnie zbierane przez dzieci amerykańskie, zwłaszcza że po skompletowaniu pewnej ilości otrzymuje się gratis słodycze.

4. Do your thing - popularne hasło tego okresu.

5. Modne wtedy w pewnych kręgach rymowane okrzyki: „Hell no, we won' t go!”, „One-two-three-four we don' t want your dirty war!”, “Hey-hey LBJ (Lyndon Baines Johnson, prezydent USA) how many boys did you kill today!"

The A.erican Spectator grudzień 1987 (tłum. Bilbo)

Contra 1988-1990