49. A. Kumor - Boje się ludzi działających w interesie społecznym

Czy działanie polityczne to jedynie rozgrywka, w której udział biorą partykularne interesy, czy może coś więcej - posłannictwo i poświęcenie się dla ogólnego dobra?

Wokół tego pytania toczy się dyskusja redakcyjna zamieszczona w 5/88 numerze pisma „Res Publica”. Biorą w niej udział M. Król, I. Białecki, P. Kozłowski, M. Komar, J. Kurczewski, J. Jedlicki. Temat pozostaje aktualny od czasów, kiedy Miakiawel zajmował się środkami politycznego działania.

Marcin Król wyraża najbardziej symptomatyczny pogląd, gdy pisze: „Wątpliwości wynikają z tego, że w Polsce pojawiła się swoista metoda na pojmowanie interesu w kategoriach klasycznego dziewiętnastowiecznego liberalizmu i to w jego najbardziej prymitywnej wersji (...) Niepokój mój stąd się bierze, że złudzenie, iż swobodne realizowanie interesów wystarczy do stworzenia sensownego systemu politycznego, prowadzi do zapoznania kategorii dobra wspólnego czy dobra powszechnego”. I dalej: „Pierwszą więc motywacją dla takiej działalności (politycznej, publicznej, czy obywatelskiej - przyp. A.K.) musi być bezinteresowny odruch zmierzania do dobra wspólnego. Można uważać ten odruch za przedpolityczny, jeśli za politykę ma się tylko grę prowadzącą do uzgodnienia kompromisu, ale ja sądzę, że sama istota działalności politycznej zawiera się w tym pierwszym odruchu w kierunku dobra wspólnego.”

Tyle cytaty. Interesujące jest parę kwestii w nich poruszonych. A to: jak ujmuje interes ktoś, kto twierdzi w ten sposób, czy odruch podążania do dobra wspólnego jest rzeczywiście aż tak bezinteresowny, czy wiemy, co to jest „dobro wspólne” i gdzie go szukać. W zależności od tego, jakie stanowisko zajmie się wobec powyższych kwestii, inaczej oświetli to problem centralny. Dobrze się złożyło, że w tym samym numerze pisma został przedstawiony artykuł Miltona Friedmana - autora „Wolnego Wyboru”, w nim zaś odszukać można - bo jest to przedstawione niejako „przy okazji” - friedmanowski punkt widzenia na naturę bezinteresowności: konfrontacja okazuje się ciekawa.

Wszystkie opinie prezentowane w dyskusji są zgodne w jednym - interes prywatny jest przeciwstawny dobru wspólnemu. Przyjmuje się tym samym, że coś takiego jak interes społeczny istnieje i to w taki sam sposób (można go przeciwstawić) jak interes prywatny. Zastanówmy się, czy tak jest naprawdę. Każdy z nas łatwo może powiedzieć co jest dobre dla niego i „nikomu nic do tego”. By zaś określić co dobre dla wszystkich musimy: a) wyobrazić sobie kim „wszyscy” są, co to jest ogół, b) próbować znaleźć wspólny mianownik potrzeb „wszystkich” - to co dobre dla ogółu. Powstanie w ten sposób „wyobrażenie” dobra społecznego i jest chyba oczywiste, że u każdego z nas może być ono inne. Gorzej, niezgoda może dotyczyć kwestii najbardziej podstawowych, czyli, że nie będziemy mogli uzgodnić stanowiska. Trudność tę zauważa Marcin Król, ale jest optymistą i mówi, że znaleźć można pewne granice rozbieżności w pojmowaniu wspólnego dobra:

„Jasne, że różni ludzie będą różnie pojmować dobro wspólne i że te rozmaite wyobrażenia mogą prowadzić do wszelkiego rodzaju konfliktów. Jednak istnieją granice. Istnieją sytuacje, kiedy podobne pojmowanie dobra wspólnego powinno zwyciężać. Za taką skrajną sytuację należałoby uznać zagrożenie wojną domową.”

że jest to nieuzasadniony optymizm, przekonać się łatwo, rozpatrując przykład chociażby rewolucjonistów (ideowych), zwłaszcza zaś komunistów (również ideowych), którzy właśnie w wojnie domowej upatrywali realizację najszczytniej pojętego „interesu społecznego”. Bierze się to stąd, że różni ludzie pragną urządzać świat na różne sposoby i tak formułują interes wspólny, by pasował da podzielanych przez nich przekonań. W rozmowie redakcyjnej zawężono pojęcie interesu prywatnego do zdobywania korzyści materialnej czy pozycji w hierarchii społecznej.

Milton Friedman ma chyba jednak dużo racji gdy pisze. „Przecież pojęcie własnego interesu nie dotyczy - wbrew temu co ekonomiści przez długi czas sądzili - wyłącznie wąsko rozumianych korzyści pieniężnych. Obejmuje ono wiele nie materialnych pobudek. Święci tego świata są nie mniej egoistyczni od grzeszników.”

Interes prywatny wynikałby nie tylko z „chęci urządzenia się”, a był także odzwierciedleniem przekonań, co za tym idzie odbiciem wyznawanej hierarchii wartości. Nawiasem mówiąc, w ten właśnie sposób naucza o interesie indywidualnym tradycja chrześcijańska (wszak życie to zadanie realizacji pewnych wartości). To Ewangelie uczą nas, że zachowanie, które „z zewnątrz” może wydawać się sprzeczne z naszym doraźnym interesem (rozumianym wąsko) jest zgodne z właściwie pojętą korzyścią - tą zakorzenioną w prawdziwych wartościach.

Jak zatem ma się interes prywatny do funkcjonującego przecież w sferze polityki „interesu społecznego”? Wydaje się, że uczciwie sformułowany przez daną grupę interes publiczny, nie jest niczym innym jak inaczej nazwanym interesem partykularnym. Mówię o uczciwym sformułowaniu, tzn. szczerym, nie zaś takim, które pojawia się jedynie na użytek taktyki politycznej, (co dzieje się nader często) kiedy to mamy do czynienia z mieszanką różnych górnolotnych haseł, zwykle wzajemnie sprzecznych.

Czegoś takiego jak interes społeczny - ten bez cudzysłowu, w polityce po prostu nie ma. Nie ma dlatego, że nie można wskazać, względnie uzgodnić czym jest. Może pojęcie to istnieje jako jedna z platońskich idei - nie wiem. W polityce zaś, między interesem „społecznym” i partykularnym żadna istotna różnica nie zachodzi. Różnicuje je dopiero „odbiór społeczny”. Jedno kojarzy się zawsze pozytywnie, drugie negatywnie. I z tym wiąże się wielka kariera pojęcia „interes społeczny”. Bo gdy ktoś stara się zmienić sytuację, nazywając rzeczy po imieniu, przekona niewielu. Jeśli ubierze swe interesy w wielkie słowa o korzyściach społecznych i interesie ogółu to wielu wmówi, że to także ich interes, a jego akcje, jako „bojownika o sprawę społeczną” wzrosną niepomiernie. Ta tendencja jest w świadomość działaczy politycznych wbudowana tak głęboko, że nierzadko pozostaje nieuświadomiona. Milton Friedman podaje przykład z własnego podwórka: „Chcą także wyjaśnić, iż nie oskarżam osób kierujących polityką pieniężną o świadome czynienie zła. Przeciwnie - nie mam wątpliwości, że są one szczerze przekonane, iż działają w interesie społecznym i że sytuacja gospodarcza byłaby jeszcze gorsza, gdyby działały inaczej. Każdy z nas wierzy, że co jest dobre dla niego, jest dobre dla społeczeństwa.”

Dlatego trudno się zgodzić z Ireneuszem Białeckim, który w tej samej rozmowie redakcyjnej przypisuje bezinteresowności rolę społeczno-twórczą. Mówi on o: „dozie aktywności bezinteresownej” koniecznej dla powstania ładu społecznego, ufundowania systemu politycznego itd. Dla poparcia swych przekonań przytacza przykład USA: „Wyrazem formalnym i owocem takich bezinteresownych działań było na przykład powstanie amerykańskiej konstytucji. Podobnie słuszne wydaje się przekonanie, że ekspansja, początkowo także terytorialna, społeczeństwa amerykańskiego, byłaby nie do pomyślenia bez wytworzenia się w nim obyczaju, czy też nawyku do samoorganizacji i względnie ("?" - A.K.) bezinteresownego podejmowania działań zbiorowych.”

Nic bardziej błędnego. Amerykanie ustanawiali prawo po prostu dla siebie, swych rodzin i dzieci, opierając je o zasady, które uważali za słuszne i sprawdzone, czyli czynili to wszystko w jak najbardziej własnym interesie. Wspomniane zaś w cytacie współdziałanie kolonizatorów to wzorcowy przykład łączenia sił dla obrony interesów indywidualnych, które jedynie przy takiej kooperacji mogły liczyć na realizację - by to zauważyć wystarczy obejrzeć parę westernów. To interes prywatny stanowi fundament systemu politycznego. System taki powstaje w efekcie przetargów i w najbardziej możliwym zakresie zabezpiecza interesy poszczególnych udziałowców, a najbardziej „procentuje” tym, których siła i zmyślność okazują się największe.

Jest bowiem tak, że swobodna realizacja interesów prywatnych stwarza sytuację, kiedy interesy „wchodzą sobie w drogę”, co za tym idzie pojawia się nowy interes partykularny każdego z uczestników i uzgodnienie interesów. A to już początek systemu - wzajemnych powiązań i uwarunkowań, budowanego od fundamentów; gminy, miasta, lokalnego samorządu. Poprzez taką redukcję - nie odmawiam bynajmniej politykom etyki, oczywiście politykom jako ludziom, bo sama polityka rządzi się innymi prawami i jej porządek jest inny. To co staram się powiedzieć, to jedynie twierdzenie, że egoizm jest nam przypisany i nie należy starać się go przezwyciężyć, bo to zadanie niewykonalne, a jedynie dobrze ukierunkować. Jak być mądrym egoistą - to właśnie sztuka mądrości politycznej.

A. Kumor

Od redakcji:

Na marginesie wypowiedzi naszego kolegi dodajmy, że kategoria „wspólnego dobra” w wydaniu komunistycznym pozwala w sposób mistrzowski grać na uczuciach zsowietyzowanych umysłów, wyzwalając poczucie winy za tę, naturalną przecież (w komunizmie wręcz oczywistą) sprzeczność między indywidualnymi dążeniami a „dobrem ogółu” („dobrem komunizmu”). Wydaje się, że stopień poczucia winy z tego powodu i intensywność prób racjonalizowania sobie tej sprzeczności jest dobrą miarą stopnia sowietyzacji.

Oczywiście w krajach wolnych i demokratycznych, np. w USA, z problemami tego typu zawsze można udać się do psychoanalityka.

W Stanach Zjednoczonych zmarł w młodym wieku (48 lat) MIROSŁAW DZIELSKI. Był jednym z pionierów krzewienia normalności gospodarczej w Polsce. Jego zasługi w tym względzie są ogromne i niepodważalne. Warto by nie zostały zapomniane.
Contra

Contra 1988-1990