Andrzej Gwiazda – “Przed Burzą”- część II

ZK: Panie Andrzeju, na czym polegała praca Wolnych Związków Wybrzeża przed rokiem 1980?

AG: Wie pan, może na początek, czym różniliśmy się od innych ugrupowań opozycyjnych. Już wtedy, w obliczu rozwoju frond, skierowanych przeciwko systemowi komunistycznemu, takich jak KOR, ROPCIO (Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela), Ruch Młodej Polski, rozpoczęła się jakby walka o rząd dusz, czyli zjednywanie sobie sympatyków. Myśmy stosowali następującą taktykę: w momencie zgłoszenia się do nas kogoś deklarującego chęć współpracy, już w czasie pierwszej rozmowy otwarcie mówiliśmy o zagrożeniach i ostrzegaliśmy, że to jest tylko kwestia czasu, kiedy zostaną namierzeni przez bezpiekę i że nie da się uniknąć represji. My, kadra, mówiliśmy, staramy się jak możemy, mamy opracowane techniki, żeby nastąpiło to jak najpóźniej ale prędzej czy później nastąpi zemsta władzy. Tak więc mówiliśmy potencjalnym kandydatom na opozycjonistów: “kiedy podejmujesz z nami współpracę, nie możesz wypić w pracy kropli wódki, nie możesz nawet przyjść do roboty po piwie, nie możesz się spóźniać, mieć dni wolne bez lekarskiego zaświadczenia, nie wolno ci wynieść z pracy jednej śrubki czy nakrętki, jednym słowem musisz być w pracy absolutnie w porządku bo inaczej zostanie to wykorzystane nie tylko przeciwko tobie ale i również przeciwko nam”. I właśnie takie postawienie sprawy było powodem, że kiedy przychodziły represje nikt nie odchodził a wręcz przeciwnie, bardziej one utwardzały naszych kolegów i koleżanki bo nie było już nic do stracenia a wszystko do zyskania.

Natomiast sama struktura organizacyjna opierała się na małych grupkach, nie więcej niż 5 – 6 osób, a to ze względów bezpieczeństwa, żeby na przykład łatwiej było organizować spotkania a w razie wpadki lepiej wiedzieć mniej niż więcej. Tutaj chciałbym wspomnieć też, że do tej pory jestem ogromnie wdzięczny tym wszystkim, którzy swe mieszkania udostępniali nam na tajne spotkania. Mam dla tych ludzi wiele wyrazów uznania za ich odwagę i poświęcenie sprawie.

Natomiast na samych spotkaniach omawialiśmy taktykę walki związkowej, elementy ekonomii, historię Polski ale tę prawdziwą a nie zakłamaną przez komunistów no i prawo pracy. To ostatnie cieszyło się szczególna popularnością, a wykłady wtedy prowadził obecny minister sprawiedliwości, Lech Kaczyński, jako, że Polacy, którym robi się opinię, że są warchołami w rzeczywistości są nieprawdopodobnymi legalistami. I to, że mogli dowiedzieć się, iż nasza działalność jest w zasadzie w pełni legalna, bowiem Polska ratyfikowała konwencje o prawie człowieka do np. wolności słowa, dawała tym ludziom ogromne poczucie siły moralnej.

Z drugiej strony, ponieważ w tamtych czasach trwały nasilające się wysiłki władzy w celu zmuszenia ludzi do większej wydajności w pracy bez konkretnych zysków finansowych – w związku z tym ciągle mieliśmy zajęcia niejako praktyczne, jako, że mogliśmy się skupiać na konkretnych przykładach. W rezultacie niejednokrotnie byliśmy w stanie przewidzieć skutki machinacji dyrekcji w różnych zakładach pracy lub wręcz próby wyprowadzenia robotników w pole i wspólnie opracować koncepcje samoobrony. Po jakimś czasie te sprawy stały się w Gdańsku bardzo głośne, w związku z czym autorytet i zaufanie do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża rósł w postępie geometrycznym.

I, tak jak mówię, w prawie pracy byliśmy systematycznie szkoleni przez komunę, bo przez okres ponad roku niemalże bez przerwy mieliśmy 7 – 8 procesów o przywrócenie do pracy. Było tak, że kiedy jakiś zakład przegrywał i musiał przyjąć kogoś do pracy, to natychmiast zwalniano kogoś innego. Po jakimś czasie znaczne grono robotników zaczęło świetnie orientować się w zakresie prawa pracy, jako, że zwykle sami przechodzili przez procesy sądowe a później pomagali kolegom. Doszło do tego, że czasami nie była potrzebna już pomoc adwokata, bo ci robotnicy znali kodeks pracy na wyrywki. Była też taka grupa czterech ludzi co to z pamięci recytowali dowolne paragrafy kodeksu i znali niemalże wszystkie precedensy, co szalenie ułatwiało nam sprawy obrony w procesach o przywrócenie do pracy.

ZK: Jak to wyglądało w praktyce, takie spotkania w prywatnych mieszkaniach, gdzie mówiono o rzeczach dla komunizmu zabójczych.

AG: No więc takie spotkania odbywały się raczej w małych gronach, jak już mówiłem, podyktowanych warunkami bezpieczeństwa. Po pracy, około godziny 16, trzeba było przede wszystkim pozbyć się “ogonów”, czyli tajniaków, próbujących nas śledzić. Zaczynaliśmy oczywiście skromnie, jedno – dwa spotkania tygodniowo ale z biegiem czasu okazało się, że zapotrzebowanie rośnie gwałtownie, i już pod koniec 1979 oraz przez resztę 1980 roku aż do strajków sierpniowych, bywały dnie, kiedy mieliśmy po trzy, cztery spotkania dziennie. Jak już mówiłem, najważniejszym było “urwanie” się bezpiece, co zresztą doprowadzało ich do białej gorączki.

Kiedyś, pamiętam, przyjeżdżam do Warszawy na rozmowy z KOR-em a ci siedzą ponurzy i zniechęceni, bo, jak mówią piszą tylko dla siebie, nikt ich nie wspomaga i w ogóle nie mają żadnego wpływu na społeczeństwo. No to ja im powiedziałem: “wobec tego jedźcie do nas, na Wybrzeże, bo my tam już na mordy upadamy ze zmęczenia a napływ ludzi jest już taki, że nie starcza czasu na poszczególne rozmowy”.

Jak dzisiaj patrzę na te sprawy to mam wrażenie, że taki rozwój WZZ-ów na Wybrzeżu był wynikiem tego, że myśmy zawsze trzymali się bardzo blisko problemów zwykłych ludzi i że nasze rady czy analizy sprawdzały się w ich zakładach pracy. Pamiętam taki przypadek, kiedy w stoczni dyrekcja wprowadzała nowy sposób rozliczania pracy, który to przedstawiono w taki sposób, że wszystkim wydawało się, iż jest niezwykle korzystny, w związku z czym cała załoga szybko go zaakceptowała. Projekt ten został jednak wykradziony ze stoczni na jedna noc co dało to nam możliwość przeanalizowania zamierzeń administracji. I choć znakomita większość robotników była za projektem, to naszym zdaniem był on wymierzony przeciwko stoczniowcom, co nie omieszkaliśmy na piśmie przedstawić. Po krótkim czasie okazało się, że mieliśmy całkowicie rację, bowiem nasze analizy sprawdziły się co do joty. W związku z tym, kiedy wypłynął następny problem w stoczni, spotkałem się z grupą ludzi tam zatrudnionych i zacząłem wyjaśniać co można a czego nie powinno się robić, na co jeden starszy, siwy już stoczniowiec wstaje i mówi: "słuchaj, ty nam tu nic nie tłumacz. Ja już trzydzieści pięć lat tu pracuję i się nie połapałem wtedy, jak nas chcieli oszukać. A ty w stoczni nigdy nie byłeś i wiedziałeś, to teraz powiedz, co mamy zrobić a nie tłumacz dlaczego, bo my zrobimy tak, jak nam powiesz". No i właśnie na takim przykładzie mogę powiedzieć najlepiej, w jaki sposób zdobywaliśmy zaufanie robotników.

Poza tym, był jeszcze jeden, niesłychanie istotny element. Otóż w zwyczaju miałem, żeby namawiać pracowników zakładów, by sami analizowali wewnętrzną sytuację ekonomiczną fabryki, stoczni itd. Nieodmiennie kończyło się to tym, że kiedy przychodzili na następne spotkania, od razu mówili: “słuchaj, nie ma tu co mówić o Wolnych Związkach, wolności słowa czy o prawie pracy tylko najpierw trzeba walczyć o niepodległość Polski, o oderwanie się od Sowietów, bo bez tego nie posuniemy się do przodu a o swoje prawa to będziemy się już martwić w Polsce suwerennej”.

Taka postawa prostych ludzi była oczywiście wynikiem bliższego przyjrzenia się stronie finansowej zakładów, a szczególnie przepisom działającym wyraźnie na korzyść Związku Radzieckiego a nie Polski, nie mówiąc już o interesie robotników. W tej sytuacji, kiedy Leszek Moczulski (były szef Konfederacji Polski Niezależnej, na liście Macierewicza jako tajny współpracownik bezpieki – przyp. mój) mawiał o nas, że zainteresowani jesteśmy tylko kiełbasą, to mnie się wydaje, że WZZ zrobiło więcej dla sprawy Polski suwerennej niż KPN, która mówiła tylko o niepodległości, bowiem ludzie związani z nami, rozumieli odzyskanie wolności także jako środek na poprawę swej własnej sytuacji materialnej. Czasami ludziom jest trudno pojąć tradycyjne, wysokie ideały niepodległości, natomiast dużo łatwiej jest im połączyć wątek wolności państwowej z jakością życia. Jest to bardzo pragmatyczne podejście do sprawy ale za to niezwykle skuteczne.

ZK: Jaki, pana zdaniem, był największy sukces Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża?

AG: Zacznę od przypomnienia, że do dziś pokutuje wśród społeczeństwa przekonanie, iż w komunizmie brało się pieniądze za darmo, według tego sławnego powiedzenia: czy się stoi czy się leży, dwa tysiące się należy. Możliwe, że tak bywało gdzie indziej ale nie u nas. U nas prawie wszyscy robotnicy pracowali w akordzie i dobrze musieli się na swoją pensję narobić. Czasami bywało tak, że nie było części albo z powodów organizacyjnych zdarzały się przestoje ale wtedy robotnicy dostawali grosze, za które nie sposób było przeżyć. Dlatego wszyscy chcieli pracować w akordzie choć był on wyśrubowany bardzo wysoko i żeby zarobić na godziwe życie, trzeba było wyrabiać 250% - 300% normy. Myślę, że trzeba o tym stale pamiętać, bo tu, w komunie pracowało się w takim tempie, o jakim Zachód dawno zapomniał, przynajmniej od czasów niewolnictwa. Oczywiście, najbardziej cierpiała na tym jakość pracy, bo to szaleńcze tempo nie pozwalało jedno i drugie, tzn. wysokie normy z jakością produktu. Zresztą komuna nigdy tą jakością nie była zainteresowana tylko ilością.

Jeszcze innym sposobem egzekwowania ilości pracy były nadgodziny. Niemniej zawsze było to przedstawiane w zakładach pracy w ten sposób, że te nadgodziny, płatne 150% lub 200%, dostawali tylko ci, co się systemowi nie narażali jakąś, na przykład, działalnością opozycyjną. Majster dawał je nijako w nagrodę a pamiętać należy, że w tamtych czasach były one smakowitym kąskiem, bo nikomu się nie przelewało. Natomiast już pobieżna analiza planu produkcyjnego jakiegokolwiek zakładu pokazywała, że nie jest on możliwy do wykonania bez nadgodzin. I choć wiedzieliśmy to na pewno, trudno było ludziom to wytłumaczyć, bo każdy się bał, że jeśli raz odmówi pracy w nadgodzinach, nigdy już więcej nie będą mu one proponowane. Poza tym działał tu jeszcze inny aspekt psychologiczny a mianowicie taki, że ponieważ wszyscy byli zmuszani do złej jakości pracy, nie trudno było to udowodnić w chwili wygodnej dla dyrekcji. Tak więc każdy wiedział, że w każdej chwili może być namierzony i z pracy usunięty.

I w tej sytuacji, w trakcie tej wiecznej pogoni za godziwym wynagrodzeniem, udało się nam nie bezpośrednio, ale przez grupę ludzi, którzy się z nami kontaktowali, nakłonić cały wydział do odmowy pracy w nadgodzinach. Nie odbyło się to na zasadzie buntu, bo nie było takiej potrzeby ale któregoś dnia wszyscy pracownicy oddziału powiedzieli majstrom, że nie maja czasu na nadgodziny. Już po dwóch tygodniach brygadziści zaczęli chodzić po wydziale i wręcz prosić o te nadgodziny, a kiedy sytuacja nabrzmiała do tego stopnia, że cały plan zakładu zaczął wisieć na włosku, dyrekcja zawarła ciche porozumienie ze swymi pracownikami, oferując za pracę w nadgodzinach znacznie lepsze wynagrodzenie, niż było to przewidziane w oficjalnej siatce płac. I wtedy po raz pierwszy został złamany mit o tym, że dyrekcja robi łaskę robotnikom, oferując im godziny zlecone. Okazało się, że tak naprawdę jest na odwrót. Oczywiście sprawa rozniosła się lotem błyskawicy po całym Wybrzeżu i była niewątpliwie jednym z elementów udanego strajku w sierpniu 1980 roku.

Ruch Antykomunistyczny