NOWY CHOMEINI?

W „The American Conservative” z 29 marca Eric S. Margolis, publicysta i korespondent wojenny, w artykule „Another Ajatollach” stara się rozwiać złudzenia co do rozwoju sytuacji w Iraku po myśli neokonserwatystów. Administracja Busha stawić musi czoła sprzeczności jaką tworzy zestawienie deklaracji o chęci demokratyzacji Iraku z amerykańskimi ambicjami strategicznymi w regionie. Wolne wybory w Iraku doprowadzą do utworzenia szyickiego rządu sympatyzującego z Iranem. A ostatecznym testem na demokrację w Iraku byłaby jej zdolność do doprowadzenia do opuszczenia kraju przez okupacyjne wojska. A na to administracja Busha nie pozwoli.

Zdaniem Margolisa, we wszystkim, z wyjątkiem nazwy USA stały się spadkobiercą Imperium Brytyjskiego. Ceną za bezpieczeństwo energetyczne staje się konieczność budowy i utrzymania pozycji imperialnej. Bez pomyślnych wróżb na przyszłość. Ironią historii jest fakt, że po raz drugi w ciągu ostatniego ćwierćwiecza z mroków historii wyłania się szyicki ajatollach w turbanie, który miesza szyki Amerykanów względem Bliskiego Wschodu.

24 lata temu USA zachęcały Saddama Husajna do ataku na Iran i obalenia rewolucyjnego islamskiego rządu Chomeiniego. Amerykanie i Brytyjczycy potajemnie dostarczali Irakowi uzbrojenia, pieniędzy, broni chemicznej i biologicznej, wspomagali go dyplomatycznie, wywiadowczo i wysyłali swych wojskowych doradców na krwawą wojnę Iraku z Iranem, która trwała osiem lat i pochłonęła milion ofiar. Ale kiedy Saddam przestał grać wyłącznie narzuconą mu rolę, zachodni sojusznicy porzucili go. Ponad dwie dekady później inny muzułmański duchowny, wielki ajatollach Ali al.-Sistani rzucił wyzwanie panowaniu USA na Bliskim Wschodzie a reakcję Waszyngtonu na tę idealnie przewidywalną sytuację cechuje konsternacja i zagubienie.

Administracja Busha została szybko przekonana przez neokonserwatywnych architektów wojny z Irakiem, że w Bagdadzie szybko zainstaluje się nowy, proamerykański reżim kierowany przez skazanego oszusta Achmeda Szalabiego. Szalabi i jego koledzy z Irackiego Kongresu Narodowego jednak zawiedli. Tym lepiej – uważają neokonserwatyści. Ich głównym celem było zniszczenie Iraku, nie odbudowanie go; ponieważ Irak, najlepiej wykształcony naród i najbardziej uprzemysłowione państwo w regionie, mógł wyrosnąć na prawdziwe militarne i strategiczne wyzwanie dla Izraela. Teraz USA maja swój własny zachodni Brzeg.

W latach 20. XX wieku lider syjonistów Włodzimierz Żabotyński rzucił hasło rządów Izraela „od Nilu po Eufrat”. Drogą do tego celu miało być rozbicie arabskiego sąsiedztwa w mozaikę etnicznych fragmentów i przechwycenie złóż ropy w Arabii. Dziś izraelska skrajna prawica oraz jej neokonserwatywni pobratymcy cieszą się na widok Iraku podzielonego de facto na trzy etniczne komponenty: szyitów, sunnickich Arabów oraz Kurdów. Lepszy słaby Irak, podzielony na trzy słabe kantony, niczym Liban po 1975 roku niż zjednoczony naród, nawet pod rządami USA.

Podczas gdy Likud cieszy się ze zniszczenia swego odwiecznego wroga, Stany Zjednoczone muszą skonstruować rząd, sprawiający przynajmniej (w obliczu niemożliwego zróżnicowani etnicznego kraju) wrażenie demokratycznego. Najwygodniejsze byłoby zainstalowanie tam jakiegoś brutalnego generała. Jednak nie znalazłszy broni masowego rażenia, zakłopotana administracja Busha przedstawia pragnienie demokratyzacji Iraku jako cassus belli, musi zatem wykonywać gesty świadczące o szczerości jej zamiarów.

I tu wkracza ajatollach Sistani. Po tym jak jego rywal, ajatollach Hakim al Bakr zginął w zamachu bombowym, al – Sistani stał się wiodącym głosem irackich szyitów. Dotąd grał bardzo ostrożnie, nalegając na przeprowadzenie wyborów powszechnych, ale odrzucając przy tym wezwania swoich zwolenników do przyjęcia otwarcie antyamerykańskiego stanowiska i zbrojnego oporu. Każde uczciwe wybory doprowadziłyby do przejęcia władzy przez irackich szyitów stanowiących 60% populacji Iraku. Gdyby tak się stało, scenariusz zbrojnego powstania byłby bardzo możliwy.

Waszyngton stoi teraz wobec identycznego problemu jaki miała imperialna Wielka Brytania, która chcąc mieć kontrolę nad świeżo odkrytymi złożami ropy, połączyła trzy odrębne cząstki Imperium Ottomanów we „frakensteinowskie” państwo Irak. Brytyjczycy, zgodnie ze stosowaną przez siebie kolonialną praktyką dopuszczania do władzy uległych mniejszości, obsadzili wojsko, policję i rząd sunnickimi Arabami, którzy stanowili 20% ludności kraju. Sunnici rządzili Irakiem od lat 20. XX wieku do obalenia reżimu Saddama Husajna przez USA w 2003 roku.

Szyici byli represjonowani, często w sposób barbarzyński i ekonomicznie poniżani. Wiecznie się buntujący iraccy Kurdowie trzymani byli w ryzach dzięki częstym ekspedycjom karnym i nalotom bombowym RAF-u, którego samoloty startowały z bazy w Habibanyah. Irackie władze po roku 1958 kontynuowały tę praktykę. Dzisiaj, amerykańskie siły okupacyjne w Iraku także prowadzą akcje pacyfikacyjne z powietrza, tym razem przeciw arabskim sunnitom.

Co ciekawe, arcy-imperialista Winston Churchill rozkazał lotnictwu użycie trujących gazów przeciwko „prymitywnym plemionom”, jak określał irackich Kurdów i afgańskich Pasztunów. O fakcie tym wygodnie było zapomnieć Bushowi i Blairowi, kiedy potępiali oni Husajana za „zagazowywanie własnego narodu”. Będąc przez lata wykluczeni ze sprawowania politycznej władzy, dobrze zorganizowani iraccy szyici, domagają się jej teraz, co nietrudno zrozumieć. Większość z nich, choć nie wszyscy, domagają się tzw. islamskiej demokracji w irańskim stylu: kombinacji wybieralnych i doradczych zgromadzeń z silnym system „check and balance” nadzorowanej przez religijnego przywódcę, ajatollacha al-Sistaniego.

Dla Waszyngtonu, który chciałby rządzić Irakiem za pośrednictwem grupki satrapów, rząd muzułmański to anatema. Ale administracja Busha chciałaby ogłosić powstanie jakiejś formy rządu „demokratycznego” po „przekazaniu władzy” w czerwcu – tak by zdążyć przed jesiennymi wyborami prezydenckimi w USA.

Wysiłki prokonsula Paula Bremera mające na celu utrzymanie równowagi między zaspokojeniem aspiracji szyitów i zagwarantowaniem praw mniejszości nie przyniosły pożądanych rezultatów. Sistani domaga się przeprowadzenia bezpośrednich wyborów jak najszybciej. Wspierają go w tym doradcy ONZ sprowadzeni do Iraku przez Amerykanów. Jak na ironię, po proklamacji nastania demokracji w Iraku, Amerykanie starają się nie dopuścić do bezpośrednich wyborów, do utworzenia rządu islamskiego, do obejmowania stanowisk przez Irakijczyków przeciwnych amerykańskiej okupacji.

W tym samym czasie Kurdowie, którzy mają teraz dwa wirtualne mini – państwa na północy Iraku, chcieliby stworzyć niepodległe państwo, które kontrolowałoby zasobny w ropę rejon Kirkuku. Zaciekle sprzeciwiają się wszystkiemu co mogłoby pozbawić ich świeżo uzyskanej politycznej i gospodarczej autonomii i nie chcą słyszeć o jakiejkolwiek zależności od szyitów czy sunnickich Arabów. Natomiast Turcy, zwalczający od dwóch dekad dążenia niepodległościowe swoich Kurdów, nie mają zamiaru poprzeć utworzenia za swoją granicą kurdyjskiego państwa, które kontrolowałoby należące niegdyś do Imperium Ottomańskiego obszary roponośne. Ale to Kurdowie są najbliższym sojusznikiem USA w Iraku i kurdyjskie postulaty odbijają się głośnym echem w Waszyngtonie. O ile Kurdowie mogą uznać jakieś pozbawione realnej władzy gremium w Bagdadzie, nie zgodzą się na pewno na rezygnację ze swoich politycznych praw czy kontroli nad polami naftowymi. Nie będą też chcieli powstrzymać odpływu z północy Iraku ludności etnicznie arabskiej. Kurdowie mogą też pogrążyć się w międzyplemiennych konfliktach, jak to już często zdarzało się w ich historii.

Są jeszcze sunniccy Arabowie, którzy stawiają silny opór siłom okupacyjnym. W antyamerykańskim podziemiu tworzy się nowa kadra nacjonalistycznych przywódców, którzy działają wspólnie z niewielką, ale groźną grupą islamskich bojowników dżihadu. To oni właśnie, a nie dawni członkowie partii BAAS rzucą prawdziwe wyzwanie amerykańskim rządom w Iraku. Jeśli ich opór będzie trwał – a nic nie wskazuje na to, żeby miał zelżeć – Irak może stać się nowym Afganistanem, inkubatorem dla nowej generacji antyzachodnich bojowników z całego świata muzułmańskiego.

Nie ma łatwego rozwiązania problemów etnicznych Iraku. Najbardziej właściwy wydaje się model szwajcarski: słaby rząd i mocne kantony. Jednak długotrwały podział Iraku między trzy grupy może być nieunikniony. Pentagon planuje stworzenie w Iraku trzech baz, które ochraniałyby proces produkcji ropy i nową „imperialną linię życia”, czyli ropociągi biegnące na zachód z basenu Morza Kaspijskiego. Brytyjczycy wykorzystywali Irak do tego samego celu.

Waszyngton chce mieć uległy reżim irackich potakiwaczy, którzy rządziliby wewnątrz kraju pod okiem wojskowych garnizonów, które reagowałyby, jak niegdyś Brytyjczycy, kiedy krajowcy wymknęliby się spod kontroli lub gdy rządzący politycy dążyliby do zbytniej niezależności.

Ale ajatollach Sistani i szyci nie zaakceptują w Iraku rządów Vichy, które pozbawią szyicka społeczność wpływu na sprawy wewnętrzne i zewnętrzne – a tego dokładnie chce dokonać Waszyngton poprzez „przekazanie władzy w ręce Irakijczyków”, co najprawdopodobniej oznaczać będzie rozszerzenie wpływów istniejącej Rady Zarządzającej albo utworzenie zgromadzenia plemion na wzór Afganistanu. Na nieszczęście dla Busha i jego administracji w Iraku nie ma marionetkowej wtyczki CIA w rodzaju Hamida Karzaja.

Dlatego iraccy szyici znajdą się najprawdopodobniej w konflikcie z amerykańskimi okupantami. Młodsi szyici mogą zlekceważyć apele o ostrożność swojej starszyzny i chwycić za broń zanim uprzedzą ich sunniccy rywale. W porównaniu z tym, co mogłoby się wówczas stać, obecny opór, który ma miejsce w tzw. trójkącie sunnickim może okazać się umiarkowany. Gniew i rosnąca frustracja szyitów sprawiają, że Irak przypomina dziś Liban z czasów wojny domowej a groźba wzmożenia oporu przeciw okupantom oraz możliwość wybuchu walk międzyetnicznych staje się coraz bardziej realna.

Co w tej sytuacji powinno uczynić USA? Najbardziej rozsądnym rozwiązaniem byłoby przekazanie Iraku ONZ i wycofanie się. Spowodowałoby to lamenty neokonserwtystów o utracie wiarygodności i poddaniu się terrorystom. W rzeczywistości jednak, im dłużej Amerykanie pozostają w Iraku, tym więcej tracą na wiarygodności i tym bardziej napędzają terroryzm.

Jeśli całkowite wycofanie się nie wchodzi w grę, wówczas najlepszą opcją pozostaje współpraca z szyicką większością i pokazanie, ze USA mogą owocnie współpracować z islamskim reżimem. Współpraca z islamistami w Bagdadzie otwiera drogę do dobrych stosunków z Teheranem i osłabienie antyamerykańskich nastrojów w świecie muzułmańskim. Ale oczywiście neokonserwatyści zrobią wszystko, by nie dopuścić do takiego „odprężenia”.

Stany Zjednoczone nie mają tyle ludzi, tyle środków i intelektualnej energii, by przebrnąć przez bagno mezopotamskiej polityki i etnicznych waśni. Rząd może myśleć o dwóch, trzech sprawach naraz i bałagan w Iraku nie powinien być jedną z nich. W przeciwnym razie wyzuje on nas z energii jak Iran w latach 70 i 80. jeśli nie wyciągniemy wniosków z błędów przeszłości, kolejny mułła może stać się „karzącą ręką” swojego poprzednika, imama Chomeiniego.

Oprac. R. R.

Archiwum ABCNET 2002-2010