KŁOPOTY USA W IRAKU

Zamieszczamy reportaż z Iraku Petera Hitchensa pt. „Bałagan, który uczyniliśmy”, zaczerpnięty z „The American Conservative” z 30 czerwca 2003 roku. Sytuacja panująca w Bagdadzie do złudzenia przypomina atmosferę z Czeczenii, gdy była niepodległa i Albanii po buncie społeczeństwa na początku 1997 r. Dla tych społeczeństw państwo jest pojęciem nieznanym, liczy się tylko własny klan. Powstaje pytanie, dlaczego Amerykanie mają być odpowiedzialni za to, że Irakijczycy kradną i pogłębiają chaos, zamiast przywracać normalne funkcjonowanie instytucji państwowych? A może złodziej i bandyta jest niewinny z założenia, a odpowiedzialność za niego maja ponosić ci, którzy nie potrafią go złapać?

Gdy najwspanialsza cywilizacja świata przybyła z wizytą do Bagdadu, przyniosła z sobą nie pokój lecz chaos. Amerykański najazd na Irak miał rzekomo być wyzwoleniem i wszyscy powinniśmy mieć nadzieję, że pewnego dnia się nim stanie, jednak dla większości ludzi stolicy Iraku oznacza on powrót do Roku Zero. Każdego wieczoru, kiedy noc zapada, miasto obsuwa się z powrotem z dwudziestego pierwszego stulecia w średniowiecze.

Ta wielka metropolia została odarta z nieomal wszystkich podstaw współczesnego życia. W ciągu dnia nie jest to tak oczywiste. Bagdad wygląda trochę jak Moskwa podczas fali gorąca, długie nie zadbane betonowe bulwary zbiegające się u ohydnych wielkich statuach. Lecz nocą, gdy elektryczność znika po raz któryś jeszcze tylko blask księżyca pozwala zobaczyć cokolwiek wokół, rozumiemy, że świat, o którym myślimy, iż jest normalny, zbudowany jest na bardzo kruchej skorupce.

W gnijących slumsach, jedynie broń palna zapewnia bezpieczeństwo. Za zamkniętymi drzwiami, głowy rodzin drżą na odgłos strzałów i - jeśli są szczęśliwi na tyle by ją posiadać - przyciskają do siebie swą własną broń. Rezydenci przedmieść - średnia klasa - ścinają drzewa palmowe, by budować barykady w nadziei powstrzymania zorganizowanych band złodziei.

Gdy szabrownicy zostają zauważeni w jakiejś dzielnicy, mieszkańcy zaczynają strzelać w powietrze, by dać rabusiom do zrozumienia, że przynajmniej ich dzielnica jest broniona. Ci, którzy nie mają broni, muszą albo być ulegli, albo zostaną zastrzeleni. Irakijczycy, niegdyś najbardziej wykształcony i cywilizowany naród na Bliskim Wschodzie, cofnęli się wstecz do zwyczajów jaskiniowców. Wszystko co czyniło Irak państwem - przepadło. Nie istnieje nawet jedno - dobre czy złe - źródło władzy lub prawa. Wartość waluty skacze w górę. Potrzeba worka dinarów by zapłacić za coś ważnego. Cinkciarze stali się tak bardzo zmęczeni liczeniem wytartych niebiesko-zielonych 250 dinarowych banknotów, że czasem zamiast tego ważą je. Granice są kontrolowane w tym sensie, że są nadzorowane przez obce wojska. Irackie ambasady nie mają rządu, który mogą reprezentować i nikt nie jest upoważniony do obrony interesów kraju za granica.

Telefony nie działają. Elektryczność jest dostarczana sporadycznie i nie można na niej polegać. Woda skażona ściekami jest niezdrowa do picia. Brakuje opału do gotowania, a w kraju, który jest drugim na świecie producentem ropy, nieomal wcale nie ma benzyny. Kierowcy czekają w kolejkach po 24 godziny by kupić pół zbiornika racjonowanego, szkodliwego dla zdrowia, nieoczyszczonego i śmierdzącego paskudztwa, które dławi silniki na śmierć. Bagdad jest wielkim miejscem bez nieomal jakiegokolwiek transportu publicznego i wielu bagdadczyków zwyczajnie nie może dotrzeć do pracy, jeśli w ogóle jest dla nich jakaś praca.

Wielu ludzi nie dostało wynagrodzenia od tygodni i nie mają nawet pojęcia czy ich dawne miejsca pracy lub firmy istnieją nadal i czy kiedykolwiek pojawią się na nowo. Tak wiele dokumentów i rejestrów zostało zniszczonych podczas bombardowań ministerstw, że nigdy nie będą oni chyba w stanie udowodnić, że byli zatrudnieni, lub że należy im się jakaś zapłata.

W tym samym czasie w strzeżonych, otoczonych murem kompleksach, właśnie w miejscach, w których reżym Saddama ukrywał się niegdyś przed ludźmi - amerykańscy władcy miasta żyją w klimatyzowanym komforcie. Ich elektryczność nigdy nie zawodzi i jeżdżą ulicami w pancernych konwojach - strzelcy karabinów maszynowych podejrzliwie rozglądający się wokół - zbyt przerażeni ludźmi, których właśnie wyswobodzili, by móc przejść się i samemu wszystko zobaczyć. Jeśli nawet ktokolwiek w rządzie USA znał historię Iraku, zanim zdecydowano się na zajęcie kraju, to nie okazywał żadnych objawów tego w czasie gdy oglądałem Bagdad i jego najbliższe okolice. O partii Baas usłyszeli po raz pierwszy zaledwie parę miesięcy temu, dziś płoną świętym oburzeniem przeciwko niej. Kilka tygodni temu gen. Tommy Franks ogłosił przez radio o jej rozwiązaniu. To akt zdobywcy, nie oswobodziciela - akt którego nie ma on prawa narzucić.

Wkrótce po tym, drugi (jak dotąd) amerykański namiestnik w Bagdadzie, Paul Bremer, powiedział, że planuje "wytępić" niegodziwą partię Baas, chociaż można się zastanawiać jak "wytępić" coś co zostało już rozwiązane, lecz jak to bywa, jedyną osobą, której Mr. Bremer pozbył się, to jego nieszczęsny poprzednik, emerytowany żołnierz Jay Garner, którego pechem było zarządzać Irakiem w chwili gdy wszystko zaczęło przybierać zły obrót. Został on odwołany w myśl starej zasady, że może to pobudzić innych do wzmożonego działania, ale wszystko wskazuje, że Mr. Bremer nie będzie w stanie poradzić sobie o wiele lepiej.

Podobnie jak gen. Garner, Bremer odczuwa konsekwencje faktu, że USA są już znudzone nużącymi i złożonymi wewnętrznymi problemami Iraku, których Biały Dom nie przewidywał, gdyż był zainteresowany zademonstrowaniem zwycięstwa nad karykaturalnym przeciwnikiem. Dane z Bagdadu wskazują wyraźnie, że administracja prezydenta Busha chciała zniszczyć Saddama, ale nie chce zastąpić go w rządzeniu i nie ma żadnych spójnych planów odnośnie przyszłości tego strategicznie i politycznie ważnego kraju. To nie jest liberalny imperializm czy neo-imperializm, a jedynie gest na głównie wewnętrzny użytek.

Wiele jest miejsc w Iraku gdzie widać to wyraźnie, ale klasy szkolne są dobrym miejscem dla zaobserwowania natury tego problemu. Szkoły nie wiedzą ani czego, ani jak uczyć. Uwielbianie Saddama Husseina przesiąkło wszystkie programy nauczania i podręczniki, tak że matematyka obejmowała często liczenie czołgów, a fotografie Saddama pojawiały się co parę stron, nawet w najniewinniejszych książkach. Obecnie dzieciom, które uczono by czcić Saddama jako ukochanego ojca, polecono wydrzeć jego zdjęcia z książek i zdjąć portrety ze ścian. Podobno niektóre z nich płakały. Aż do teraz, nawet rodzice nie ośmielali się powiedzieć im, że ten człowiek był potworem, w obawie, że mogą być nieświadomie zadenuncjowani przez swoje własne potomstwo. Ten nagły zwrot jest wytrącającym z równowagi szokiem.

Rozmawiałem z majorem Patrickiem Vesselsem z Indiana, bystrym i mądrym oficerem, sprawującym nadzór nad szkołami w Bagdadzie. Gdyby amerykańska administracja Iraku miała więcej takich ludzi jak on, to sądzę, że wszystko wyglądałoby o wiele lepiej niż teraz. Wyjaśnił on subtelny problem, wobec którego stoją nowe władze. Powiedział mi, że USA muszą być bardzo ostrożne by nie zastąpić jednego dyktatora drugim. "My nie próbujemy powstrzymać ich od wyrywania zdjęć Saddama, ale też nie nakazujemy tego," powiedział. "Problemem jest, że dyrektorzy szkół są przyzwyczajeni do otrzymywania poleceń. Czują się sparaliżowani gdy daje im się autonomię. Nie wiedzą co robić z wolnością."

Jest to oczywiście godna pożałowania prawda. Wolność jest ryzykowną i niepewną sytuacją życiową dla tych, którzy jej nie posiadali i nie są do niej przyzwyczajeni, nauczenie się właściwego korzystania z niej wymaga czasu. Nie może ona być zwyczajnie eksportowana do każdego kraju świata i rozdzielana w ładnych paczkach. W rzeczywistości nawet najbardziej praworządne i wolne kraje, mają obecnie nieco problemów z korzystaniem i zachowywaniem swych własnych swobód i entuzjastycznie zakuwają się same w kajdany pod pretekstem obrony przed terroryzmem.

Irakijczycy nie wyczekują wcale powrotu Saddama, nieomal nikt nie żałuje, że go nie ma. Chodzi o to, że oni uważają - do czego Washigton nadal jeszcze dojść musi - że jeśli obali się system oparty na jednym tyranie i jednej partii, należy natychmiast wprowadzić w to miejsce alternatywną władzę. Ludzie nie przyzwyczajają się nagle do wolności i nie są zdolni do posługiwania się nią. Wielu wykorzystuje zamieszanie. Przestępczość i grabież są tego najbardziej oczywistymi oznakami.

Podczas mej wizyty w Bagdadzie, Mr Bremer chwalił się zwiększoną liczbą patroli na ulicach, dokonanych aresztowań, faktem, że dwa sądy kryminalne zaczęły działać i że ponownie otworzył dwa z bagdadzkich więzień. Lecz wszyscy Irakijczycy wiedza, że ulice są w większości nie chronione, chyba że jakieś prywatne siły pilnują ich zabudowy. Wiedzą oni też, że Mr. Bremer będzie musiał użyć baasistów i dawnej machiny Saddama, jeśli chce coś w tej sprawie zmienić.

Udałem się do bagdadzkiej akademii policyjnej, gdzie amerykańska policja wojskowa i członkowie dawnych sił policyjnych Saddama nerwowo wyznaczali razem rewiry wspólnych patroli i szykowali konwój pokrytych kamuflażem Humvees i niebiesko - białych samochodów policyjnych. Utrudnienie stanowi fakt, że bardzo niewielu żołnierzy amerykańskich zna jedno słowo arabskie, lecz również, iż obie grupy nie ufają sobie nawzajem. Rozmawiałem z pułkownikiem Jasim Mohamedem, 15 letnim weteranem policji miejskiej. Z oporem przyznał, że był członkiem partii Baas, wraz z dwoma milionami innych Irakijczyków, którzy musieli wstąpić do partii, jeśli chcieli uzyskać wyższe wykształcenie, albo przyzwoite stanowisko. Mówi, że każdy teraz musi powiedzieć "Oczywiście, że jestem szczęśliwy, że Saddama już nie ma" i dodaje jak każdy teraz musi dodać, "Oczywiście, że chcę demokracji."

Tego dnia, spośród 30.000 członków przedwojennej bagdadzkiej policji, jedynie 4.000 powróciło do pracy i mają oni 24 samochody do patrolowania miasta wielkości Chicago. Niegdyś dysponowali 2.000 pojazdów. Wielki "tępiciel", Mr Bremer, będzie musiał odszczekać swoje własne słowa na temat baasistów, jeśli chce mieć z powrotem policję w Bagdadzie przed Bożym Narodzeniem, a większość z tych brakujących policjantów, to członkowie partii Baas. Jak dotąd, wszystko co osiągnął, to niedorzeczny kompromis wyjaśniony mi przez kapitana Steve`a Caruso, energicznego żołnierza z Filadelfii, który faktycznie próbuje coś zrobić by okupacja działała i nie wydaje się by miał wiele czasu na sen.

"Iraccy policjanci chcą być uzbrojeni jak dawniej w karabiny Kałasznikowa, ale przekazanie w ich ręce 10.000 AK-47, nie jest w tej chwili najlepszym posunięciem," twierdzi. Nic dziwnego. Niewystarczające siły USA w mieście (około 15.000 na początek, ich liczba rośnie, a przynajmniej zmieniani są przez posiłki, które nie są wyczerpane walką od samego Kuwejtu), nie są zwolennikami idei powołania zorganizowanej i zdyscyplinowanej siły uzbrojonych Irakijczyków wokół siebie. Zatem jako kompromis iraccy policjanci mogą mieć swoje automaty w bagażnikach samochodów i mogą wyjąć je tylko wtedy, gdy zostaną zaatakowani. Lecz skoro ogromna liczba kryminalistów i szabrowników ma już takie uzbrojenie, kupione na bazarach broni za parę dolarów, łatwo jest przewidzieć, że nie przyniesie to nic dobrego. Uzbrojony złodziej obawia się jedynie uzbrojonego policjanta. Również agresywne lecz rzadkie amerykańskie patrole nie zmienia wiele, jeśli będą zachowywać się jak ten, który widziałem raz wysypujący się nagle z ciężarówki i pięściami i kopniakami obalający na ziemie grupę Irakijczyków, których podejrzewano o handel bronią.

Stanowcza obawa przed jakimkolwiek Irakijczykiem trzymającym broń w rękach z pewnością nie pomoże nieszczęsnemu sklepikarzowi, którego spotkałem przy bramie dawnego kompleksu pałacowego Saddama Husseina, żałośnie próbującego opisać swój los. Na zewnątrz siedziby nowych władz zawsze spotkać można grupę ludzi, próbujących nawiązać kontakt z okupantami. Sklepikarz, Mahmud Namdar widząc swój sklep z elektroniką splądrowany przez uzbrojonych żołnierzy, kupił sobie karabin, by móc bronić swego towaru przed rabusiami. Jednak amerykański patrol znalazł się w pobliżu, zobaczył go i skonfiskował jego broń, chociaż ma on tylko jedną nogę i nie może nawet pobiec za tymi, którzy go okradają. Teraz boi się, że będąc bezbronny straci wszystko. Po tym jak mój tłumacz wyjaśnił to stojącemu na warcie żołnierzowi, ten powiedział obcesowo do Mahmuda Namdara, "Dostaniesz z powrotem swoje towary. Złapiemy tych złodziei", po czym odwrócił się i odszedł. Kiedy wypowiadał tą niewiarygodną obietnicę, nie próbował nawet zapytać o nazwisko i adres tego człowieka. Nie obwiniam go zbytnio. Był wyczerpany, znudzony i nigdy nie myślał, że zwykłe obowiązki wartownika mogą obejmować problemy żalących się kupców. Może, zwyczajnie chciał on wreszcie być już w domu.

Wielu ludzi zaczyna życzyć zachodnim armiom dokładnie tego. Cieszą się z pozbycia się Saddama, ale nie mają ochoty na okupację i czują coraz silniej, że nie będą mieć normalnego życia dopóki żołnierze nie wyjadą. W międzyczasie chcą byśmy przywrócili odrobinę ufności w codzienność jaką niegdyś mieli, choć trudno jest powiedzieć jak to można osiągnąć oraz ciekawi są jakie władze obejmą kontrolę po odejściu wojsk amerykańskich.

Gdy szedłem przez piękne święte miasto Nadżaf, Nazal Szamsah, mężczyzna w średnim wieku, zaatakował mnie pytając po angielsku, dlaczego nie może teraz dostać lekarstwa, którego bardzo potrzebuje w związku ze swą chorobą serca. "Nie jesteśmy waszymi wrogami lecz przyjaciółmi, pomóżcie nam, proszę" - wołał. Mr Szamsah, który jak wielu ludzi w tej części świata nadal nosi tradycyjny fez, wyraźnie pamięta okres gdy Irak był w brytyjskiej sferze wpływów. Żeby też inni również pamiętali o tym.

Gdyby Amerykanie przestudiowali dawne doświadczenia Anglików w Bagdadzie, mogliby zrozumieć, że demokracji zwyczajnie nie da się rozpakować z pudel i zmontować w miejscu takim jak to. Mogliby dowiedzieć się, że jeśli zajmuje się czyjś kraj, trzeba użyć dawnych instytucji i elit - nawet jeśli się ich nie lubi.

Kiedy Anglia przejęła ten region od Turcji w 1920 r., również próbowała (albo przynajmniej udawała, że próbuje) uczynić Irak demokracją, ale zauważyła, że wszystko działało lepiej gdy brytyjscy urzędnicy pociągali za sznurki władzy, używając do tego wyższej warstwy lokalnych muzułmanów sunnickich. W 1932 roku, Londyn nawet udawał, że Irak jest niepodległy, podczas gdy faktycznie Anglia sprawowała nad nim kontrolę. Dopiero w 1958 roku, po budzącym grozę zamachu stanu, będącym nieomal z pewnością konsekwencją upokorzenia Anglii przez Nasera w konflikcie Sueskim dwa lata wcześniej, Anglia ostatecznie utraciła swe wpływy. Nawet w czasach gdy słowa Londynu stanowiły prawo, brytyjscy wysłannicy w Bagdadzie woleli nie być zbyt widoczni. Brytyjski ambasador musiał raz poprosić króla Iraku, by zechciał zaprzestać przychodzenia do ambasady i zamiast tego wzywał go do pałacu, żeby przynajmniej wyglądało na to, że to król sprawuje władzę.

Imperium Brytyjskie było też bezlitosne w utrzymywaniu porządku. W 1941 roku, kiedy po obaleniu przez wojska brytyjskie pronazistowskiego dyktatora Raszida Ali Kailani doszło w Bagdadzie do grabieży, władze szybko powiesiły kilku sprawców i przywróciły spokój. Lecz teraz, kiedy bombardowanie niewinnych ludzi dla ich własnego dobra uchodzi za działanie dopuszczalne, powieszenie paru winnych w interesie ogółu wydaje się rzeczą złą. Zatem nocna strzelanina trwa nadal.

Amerykańscy twórcy sloganów o demokracji i wyzwoleniu pomijają również fakt, że większość Irakijczyków stanowią szyici, wśród których wielu żarliwie pragnie republiki islamskiej. Co więcej, szyici są zorganizowani i aktywni pośród biedoty miejskiej, gdzie właśnie ich siła jest skoncentrowana. Przybyłem do szpitala w dawnym Saddam City, w rozpaczliwie biednej dzielnicy Bagdadu, tak nędznej, że dzieci zawdzięczają swe marne przetrwanie rozgrzebywaniu śmierdzącej sterty śmieci. Ta scena ma miejsce zaraz obok nowego bazaru szabrowników, gdzie szalony wybór skradzionych dóbr - od urządzeń klimatyzacyjnych i stalowych sejfów po wózki inwalidzkie i kule wystawiany jest na sprzedaż każdego ranka pośród chmur much.

Szpital ten jest małym skrawkiem ciszy i spokoju w tym gwarnym, brudnym miejscu nie podlegającym żadnym prawom, ponieważ lokalni mułłowie szyiccy przejęli nad nim kontrolę i ustanowili własną uzbrojoną milicję, która trzyma z dala złodziei. To samo dzieje się na całym zdominowanym przez szyitów południu kraju, gdzie mułłowie z centralnego zboru wprowadzają władzę i porządek, ale przy tym także coś więcej.

Gdy się z nimi rozmawia, uśmiechają się i mówią, że nie mają ambicji rządzenia krajem. Nie, oczywiście, że nie chcą republiki islamskiej takiej jak w Iranie. Chcą demokracji w której wszyscy mogą uczestniczyć. Taka jest oficjalna linia wyłożona w ubiegłym miesiącu przez wielkiego szyickiego przywódcę Mohammada Bagir al-Hakima po powrocie z długiego uchodźctwa w Iranie. Dlaczego zatem istnieje tam organizacja - kompetentna i dobrze finansowana - o nazwie Najwyższa Rada Rewolucji Islamskiej w Iraku? Czy Hakim, który przyciąga tłumy jakich na Zachodzie spodziewać się mogą jedynie gwiazdy rocka, naprawdę nie ma nic innego na myśli gdy mówi, że jego ambicje są skromne? Nie sądzę.

Pojechałem w głąb ziem szyitów by dowiedzieć się jaka jest nieoficjalna linia. W Karbali, na zewnątrz majestatycznego, pokrytego złotą kopułą sanktuarium Husseina, 24 letni Mohammed Karim powiedział mi: "Chcemy, by Hakim był prezydentem Iraku. Chcielibyśmy mieć islamskie prawo." Gdy powiedział, że to powinno obejmować zakaz alkoholu jak i okrywanie kobiet, większość zgromadzonego wokół tłumu zgodziła się, chociaż jeden młody mężczyzna zawołał, że alkohol powinien być sprawą wyboru. Może go spotkać rozczarowanie. Dalej na południe, w Basrze, prowadzone przez chrześcijan sklepy alkoholowe zostały już rozbite przez bojówki szyickie napinające swe muzułmańskie miśnie.

Prawdziwe plany szyickich mułłów zostały wyjawione przez kaznodziejów meczetu w Saddam City, zanim nawet przybył Hakim. Podobnie jak młody Mohammad Karim, domagali się oni okrywania kobiet od stóp do głów, zakazania alkoholu i co jest niezmiernie ważne biorąc pod uwagę upadek kultu Saddama - islamskiej kontroli szkół. Byłoby to nieszczęściem dla milionów świeckich Irakijczyków i sunnitów, ale demokracja mogłaby właśnie do tego doprowadzić.

Kiedy rozmawiałem z Karimem, wierni w starożytnej świątyni nieprzerwanie wnosili i wynosili proste trumny, śpiewając modlitwy. Te chropowate skrzynki zawierały skurczone i pomarszczone żałosne zwłoki szyitów, które właśnie wydobywano z masowego grobu w Muhawil, niedaleko starożytnego Babilonu. Byłem już wcześniej w tym okropnym miejscu. Pośród pustkowia leżały ułożone szczątki czegoś co niegdyś było setkami ludzi: brunatne kości, kępki włosów, czaszki wciąż jeszcze na pół okryte ziemią i strzępy odzieży, upchnięte w szokująco małe plastykowe worki. Te sterty i zawiniątka były niegdyś irackimi szyitami, którzy w 1991 roku posłuchali wezwania Zachodu by powstać przeciwko Saddamowi. Porzuceni przez nas, zmasakrowani przez Saddama - skrępowani, z zawiązanymi oczami wrzuceni zostali do tych dołów. Niektóre ze zwłok, sądząc po skrawkach syntetycznej odzieży z pewnością były kobietami. Matki, siostry i bracia szukali wśród tych nieszczęsnych szczątków kart identyfikacyjnych, albo innych dowodów, że były to ciała ich zaginionych bliskich, którzy teraz mogliby dostać przyzwoity pochowek.

Okryta w czerń Azaar Husain Jasim, znalazła to co pozostało po jej zamordowanym bracie Abdulahu, w tym rozsypujący się Koran i wojskowa kartę identyfikacyjną. Dziś 24 letnia, nadal pamięta noc gdy ludzie Saddama przyszli po jej brata i powlekli go z sobą. Była zgorzkniała, ale spokojna mówiąc tylko: "Jesteśmy krainą cywilizacji i religii, a potwór Saddam pojawił się wśród nas. Ameryka wybawiła nas od niego i ja dziękuję za to Ameryce."

Ameryka też wydaje się być wdzięczna za odkrycie tego miejsca. W pobliżu straszliwego dołu i stert kości stal oficer Marines d/s public relations i spokojnie, grzecznie oferował pomoc każdemu dziennikarzowi, który mógłby jej potrzebować. Dowiedziałem się później, że brytyjski premier Anthony Blair powiedział tego dnia członkom parlamentu, że ten masowy grób powinien rozwiać wszelkie wątpliwości tych, którzy sprzeciwiali się tej wojnie.

Jako jeden z tych którzy sprzeciwiali się tej wojnie i jako ktoś kto widział ten grób, stwierdzam, że nie rozwiewa on wątpliwości. Te zwłoki są rezultatem wcześniejszego mieszania w Iraku przez Zachód i jestem pod wrażeniem, że sojusznicy widzą je jako korzystne odwrócenie uwagi od faktu, że ani chemiczne, ani biologiczne bronie nie zostały dotąd znalezione. Podejrzewam, że takie groby lub izby tortur i inne pozostałości tyrani Saddama będą "odkrywane" za każdym razem, gdy pojawią się wątpliwości na temat broni masowego zniszczenia. Nie brakuje ich. Samir, mój tłumacz, powiedział mi: "Mówiło się dawniej, że w Iraku, gdziekolwiek nie zaczniesz kopać, znajdziesz ropę albo antyki. Dziś znajduje się trupy."

Nigdy i nigdzie nie widziałem czegoś takiego jak tu i mam szczerą nadzieję, że już nigdy więcej tego nie zobaczę. Wszystko sprawia, że umysł burzy się na okropności przeszłości i niepewność jutra. Bagdad bezprawia tęskni do władzy, która powstrzyma przestępczość i przywróci elektryczność, paliwo i wodę. Biedni muzułmanie zwracają się ku mułłom, którzy przynajmniej oferują jakieś oparcie w tym szalonym chaosie. Na północy, Kurdowie raz jeszcze żyją nadzieją na swe własne państwo, choć wiedzą, że te nadzieje znów zostaną zdradzone, tak samo jak tyle razy przedtem.

Teraz zaś, z powrotem w bezpiecznym miejscu, z dala od szczekających AK-47, nieszczerych uśmiechów mułłów, braku prądu, licznych meczetów, masowych grobów, dziwnego krajobrazu miasta w blasku księżyca, śmierdzącego paliwa i zatrutej wody, słucham polityków, którzy wpędzili nas w to i zastanawiam się czy oni kiedykolwiek rozumieli to co robią i czy wiedzą jak skończyć to co zaczęli.

Tłum. Alex L.

Archiwum ABCNET 2002-2010