BUNT EUROPEJCZYKÓW

„The American Conservative” z 24 lutego 2003 zamieszcza artykuł Christophera Layne’a na temat niechęci Francji i Niemiec do rozpoczęcia wojny w Iraku. Autor uważa, że Stany Zjednoczone są zbyt pewne siebie i narażają się na współdziałanie swych europejskich sojuszników z Rosją i Chinami w celu obalenia amerykańskiej hegemonii.

Zmiana pozycji Paryża i Berlina zapowiada nowy - mniej przyjazny porządek międzynarodowy. Wspólna deklaracja prezydenta Francji Jacquesa Chiraca i kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera z 22 stycznia zapowiadająca, że Paryż i Berlin będą współpracować dla sprzeciwienia się od dawna oczywistej decyzji Ameryki rozpoczęcia wojny z Irakiem jest złowróżbna. Kiedy przyszli historycy pisać będą o tym, jak zakończyła się amerykańska hegemonia, wskazywać będą na wydarzenia tego dnia, jako decydujący punkt zwrotny.

Nadchodzące zderzenie Ameryki z Francją i Niemcami - dwoma najpotężniejszymi państwami kontynentalnej Europy - nie jest gromem z jasnego nieba. Niezgoda w transatlantyckich stosunkach rośnie już od ponad roku, kiedy to prezydent George W. Bush w ubiegłorocznym "State of the Union Address" mówił o tzw. "osi zła" i mocno zasugerował, że administracja przygotowana jest odrzucić wątpliwości Europy na temat rozwagi polityki amerykańskiej i jej gotowości toczenia wojny z Irakiem na własna rękę.

Irak sam w sobie jest ważnym problemem, ale powody zbliżającego się wykolejenia stosunków amerykańsko-europejskich sięgają znacznie głębiej. Dla Paryża i Berlina rzeczywistym zagadnieniem jest hegemonia Ameryki. Chirac i Shroeder, wykorzystali 40-lecie Francusko-Niemieckiego Traktatu dla wyrażenia swego sprzeciwu wobec Waszyngtonu - ciekawa historyczna ironia… Traktat ten negocjowany przez Charlesa De Gaulle’a i Konrada Adenauera w założeniu swym był przyczółkiem przeciwko amerykańskiej hegemonii. Żeby w pełni uchwycić znaczenie transatlantyckiego zderzenia pomiędzy US, Francją i Niemcami, należy rozumieć jego kontekst, który ma swe korzenie zarówno w historii jak i w teorii stosunków międzynarodowych.

Dlaczego Francja i Niemcy (i większość reszty świata, włączając inne główne potęgi, jak Rosja I Chiny) zaniepokojone są hegemonią Ameryki? Prostą odpowiedzią jest, że polityka międzynarodowa zasadniczo pozostaje tym, czym była zawsze: areną współzawodnictwa, na której państwa zmagają się miedzy sobą o przetrwanie. Państwa zawsze troszczyły się o swe bezpieczeństwo. Zatem jeśli jeden kraj staje się przygniatająco potężny, tzn. staje się hegemonem - inne zaczynają czuć się zagrożone. Hegemonia pociąga za sobą coś, co znawcy stosunków międzynarodowych nazywają "balansowaniem”. W prostym języku oznacza to, że kraje starają się zrównoważyć militarne i ekonomiczne możliwości hegemona - jego tzw. "hard power", poprzez zawieranie anty-hegemonistycznych przymierzy z innymi krajami, rozbudowę własnego potencjału, bądź obie te rzeczy naraz.

Historia wykazuje, że wcześniej czy później hegemoni zostają pokonani przez równoważące poczynania innych państw, jednak nie zawsze było to płynnym procesem. Pozwala to czasem wierzyć krajom o ambicjach hegemonistycznych, że może im się powieść w tym, w czym inni zawiedli. Dlatego właśnie, ze są oni tak potężni, powstrzymanie hegemonów wiąże się z wieloma ryzykami. Pociąga to za sobą coś, co nauki polityczne określają jako problem "akcji zbiorowej". Hegemon zagraża państwom systemu międzynarodowego, ale każde z tych państw woli, żeby inny kraj ponosił ryzyko i koszt powstrzymania hegemona, woli uniknąć odpowiedzialności. Swoją drogą, te właśnie manewry wyjaśniają dlaczego od podpisania w 1949 Paktu Północnoatlantyckiego, wspólne dźwiganie tego brzemienia jest źródłem ciągłych kontrowersji w stosunkach transatlantyckich.

Jest niepodważalne, że upadek Związku Sowieckiego pozostawił Stany Zjednoczone jako wyłączną wielką potęgę w polityce światowej i każda z trzech ostatnich administracji zdecydowana była zachować post zimno-wojenną hegemonię Ameryki (chociaż bez "dyplomacji młota kowalskiego" w wersji obecnej administracji). Amerykańscy twórcy polityki wynaleźli parę (zbyt) zręcznych rozumowań dla przekonania samych siebie, ze USA uniknie losu, który niezmiennie przytrafia się hegemonom. Jednym z nich jest zaprzeczanie, ze Ameryka jest w ogóle hegemonem. Kolejnym jest przyznanie, że USA są hegemonem, przy utrzymywaniu, że jest to inny rodzaj hegemonii - niegroźnej odmiany, gdyż zachowuje się ona altruistycznie w polityce międzynarodowej, ponieważ innych pociąga amerykańska "soft power" (jej polityczne instytucje, wartości i kultura). Lecz jednak inny argument potwierdza również realność amerykańskiej hegemoni i wnioskuje, że Stany Zjednoczone mogą robić, co zechcą, gdyż są tak bardzo na przedzie, że żaden kraj nie może mieć nadziei na to, by rzucić wyzwanie hegemoni Ameryki.

Bez wątpienia, hegemonia jest ogromnym zagadnieniem w amerykańsko-europejskich stosunkach od chwili, gdy Stany Zjednoczone wyłoniły się jako wielka potęga z końcem XIX wieku. Stany Zjednoczone walczyły w dwóch wielkich wojnach w Europie z obawy, że jedna potęga - w tym przypadku Niemcy - osiągnie hegemonię w Europie. Byłyby one zdolne zmobilizować zasoby kontynentu i zagrozić Ameryce na jej własnym podwórzu - na Zachodniej Półkuli. Po drugiej wojnie światowej, Stany Zjednoczone dążyły do zapobieżenia ponownemu pojawieniu się hegemonistycznego zagrożenia z Europy, poprzez ustanowienie swej własnej hegemonii nad Europą Zachodnią.

Faktycznie, od drugiej wojny światowej strategia Stanów Zjednoczonych wobec Europy była zdecydowanie konsekwentna i była wynikiem delikatnego balansowania Waszyngtonu. Z jednej strony, z przyczyn ekonomicznych Stany Zjednoczone zachęcały Europę Zachodnią do integracji we Wspólnym Rynku, z drugiej strony, amerykańscy twórcy polityki rozumieli przyczyny dla których USA włączyły się do wojen w 1917 i 1941 i ostatnia rzeczą, której chcieli, było wyłonienie się nowego bieguna potęgi na kontynencie europejskim, czy to pod postacią wskrzeszonych Niemiec czy tez politycznie zjednoczonej Europy. Oznacza to, że nie chcieli oni, by ekonomiczna integracja Europy doprowadziła do jej politycznego zjednoczenia. Tak więc Stany Zjednoczone dążyły do "de-nacjonalizacji" Europy przez ustanowienie militarnego protektoratu, który integrował siły zbrojne Zachodniej Europy i podporządkowywał je amerykańskiemu dowództwu. Postępując tak, Waszyngton zamierzał geopolityczne wysterylizować i tym samym ograniczyć zdolność Europy Zachodniej w działaniu niezależnym od Stanów Zjednoczonych, w wysoce politycznych sferach zagadnień międzynarodowych i polityce bezpieczeństwa.

Chociaż często mówi się, ze NATO było stworzone "to keep the Russians out, the Americans in, and the Germans down" prawda wygląda nieco inaczej. NATO miało niewiele do czynienia z "zimną wojną" i USA mogłyby stworzyć coś zupełnie podobnego nawet, gdyby nie było sowieckiego zagrożenia po drugiej wojnie światowej (świadczy o tym, że Związek Sowiecki wycofał się z interesu, ale NATO nie) W rzeczywistości Waszyngton stworzył NATO "to keep the U.S. in Europe so that it could keep the Germans down and keep the Europeans apart." Takie są nadal cele polityki USA.

Podczas gdy zaledwie zwykła obawa przed pojawieniem się europejskiego hegemona przywiodła USA do interwencji w dwóch wielkich wojnach Europy XX wieku, zachodni Europejczycy zrozumieli po drugiej wojnie światowej, że Stany Zjednoczone ustanowiły hegemonię nad nimi i jak sugeruje teoria stosunków międzynarodowych, Zachodnia Europa próbowała zrobić coś w tej sprawie - i rzeczywiście - w późnych latach czterdziestych i w pięćdziesiątych jedną z nadziei założycieli dzisiejszej Unii Europejskiej było, ze Europejska Wspólnota Węgla i Stali, a później Europejska Wspólnota Gospodarcza staną się zalążkiem zjednoczonej Europy, która mogłaby działać jako geopolityczna i ekonomiczna przeciwwaga wobec Stanów Zjednoczonych.

Z cala pewnością, Zachodnia Europa balansująca w stosunku do Stanów Zjednoczonych, była skrępowana. Z jednej strony, chociaż zachodni Europejczycy obawiali się amerykańskiej potęgi, to podczas zimnej wojny bardziej jeszcze bali się Związku Sowieckiego. Do tego, w bardziej pozytywnym sensie, po drugiej wojnie światowej Waszyngton używał "marchewki" pomocy ekonomicznej, np. Planu Marshalla żeby trzymać Zachodnia Europę "w szeregu" z USA (choć czasem niezbyt równym). Jednak we wczesnych latach sześćdziesiątych, francuski prezydent Charles de Gaulle wierzył, ze Zachodnia Europa gotowa była pod przywództwem Francji stawić czoła amerykańskiej hegemonii.

De Gaulle był jedną z wybijających się postaci XX wieku i był niezwykle obeznanym w realiach polityki międzynarodowej. Po wygranej w 1962 konfrontacji Waszyngtonu z Moskwą w kryzysie rakiet na Kubie, doszedł do wniosku, ze świat stal się "jednobiegunowy" - zdominowany przez hegemonistyczna Amerykę. By zrównoważyć hegemonię USA, De Gaulle dążył do uzyskania przez Francje swego własnego, niezależnego potencjału nuklearnego i zmierzał do zbudowania zachodnio-europejskiego bieguna potęgi opartego na osi francusko-niemieckiej. Do tego właśnie sprowadzał się traktat z 1963 roku, upamiętniany w minionym tygodniu przez Chiraca i Shroedera.

Reakcją Waszyngtonu na wyzwanie de Gaulle było ponowne potwierdzenie swych hegemonistycznych prerogatyw wobec Zachodniej Europy. Dążąc do stworzenia wielostronnej siły nuklearnej w Zachodniej Europie (w rzeczywistości takiej, gdzie Waszyngton trzyma twardo palec na spuście), USA bezskutecznie próbowały wykoleić nuklearne ambicje Francji. Ze znacznie większym sukcesem jednak, Stany Zjednoczone "wyrwały zęby" z Francusko-Niemieckiego Traktatu. Czyniąc to, Waszyngton grał najostrzejszą ze swych hegemonistycznych gier. Grożąc wycofaniem gwarancji bezpieczeństwa, które chroniły Niemcy Zachodnie przed Sowietami, USA nalegały na Bundestag, by włączył do traktatu preambułę potwierdzającą, że atlantyckie powiązania Bonn z USA i NATO maja pierwszeństwo wobec powiązań z Paryżem. Do tego, USA rażąco ingerowały w wewnętrzna politykę Niemiec Zachodnich, by zapewnić usunięcie Adenauera ze stanowiska kanclerza i zastąpienie go bardziej ustępliwym zwolennikiem stosunków atlantyckich, Ludwigiem Erhardem.

Dziś, w czterdzieści lat później, USA i Europa zaangażowane są w ta samą grę. Ameryka broni swej hegemonii, a Francja i Niemcy próbują stworzyć europejską przeciwagę. Waszyngton używa wielu strategii dla trzymania Europy podzieloną. Po pierwsze, sprzeciwiając się Europejskim Siłom Szybkiego Reagowania (zalążkowi przyszłej armii UE) i zachęcając europejskich członków NATO do budowania "niszowych" zdolności wojskowych, Waszyngton chce zapobiec stworzeniu przez Europę autonomicznego (tzn. poza kontrola USA) potencjału militarnego, który mógłby z nim rywalizować. Po drugie, USA zachęcały do ekspansji NATO w nadziei, ze "nowa Europa" (Polska, Węgry, Czechy i Rumunia) będą popierać Waszyngton przeciwko Francji i Niemcom (które Sekretarz Obrony Donald Rumsfeld szyderczo nazwał "starą Europą"). Po trzecie, USA naciskają mocno na rozszerzenie UE, szczególnie przyjęcie Turcji - w oczekiwaniu, ze większa UE okaże się niemożliwa do utrzymania w karności i tym samym niezdolna do wyłonienia się jako zjednoczona siła w polityce międzynarodowej.

Jednak to nie jest już 1963 rok. Zimna wojna się skończyła się, a Francja i Niemcy czują się swobodniejsze w stawianiu czoła amerykańskiej hegemonii. UE jest w kluczowym punkcie decydującej konstytucyjnej konwencji, która kładzie fundamenty politycznie zjednoczonej Europy. Może się okazać, że będzie to UE oparta na „zmiennej geometrii”, gdyż istnieją poważne podziały wewnątrz Unii w kwestii, czy popierać waszyngtońską politykę wobec Iraku, zaś niektórzy z członków UE obawiają się Francusko-Niemieckiej dominacji (obawy, które Waszyngton usiłuje eksploatować). Jednak nadal śmiało twierdzić można, że oś francusko-niemiecka stanie się centrum europejskiej przeciwwagi dla amerykańskiej hegemonii. Z czasem, ta przeciwwaga zacznie uzyskiwać coraz mocniejszy potencjał.

Na krotką metę jednak Paryż i Berlin zmuszone będą przewodzić w "miękkim" balansowaniu dla przeciwdziałania amerykańskiej hegemonii. Używając międzynarodowych organizacji, jak np. ONZ dla zespolenia opozycji wobec Stanów Zjednoczonych, Francja i Niemcy oraz podobnie nastawione potęgi, jak np. Rosja i Chiny tworzą nowe nawyki współpracy dyplomatycznej dla sprzeciwiania się Waszyngtonowi. Czyniąc to sygnalizują zarówno swe zbiorowe zdecydowanie oponowania amerykańskiej hegemonii, jak też zmniejszają problem "kolektywnej akcji" związany ze stawianiem czoła hegemonowi.

Bez wątpienia, wielu w Waszyngtonie nie przejmuje się francusko-niemiecką opozycją i twierdzi, że USA mają prawo działania na własną rękę dla zapewnienia swego bezpieczeństwa. To prawda, ale ten argument mija się z celem. Ten nowy kryzys w transatlantyckich stosunkach nie dotyczy wyboru pomiędzy wspólnym, czy indywidualnym działaniem. Paryż i Berlin rozumieją to, z czego wzrastająca liczba Amerykanów zaczyna sobie zdawać sprawę. Nadchodząca wojna z Irakiem nie ma nic wspólnego z 11 września i nie jest koniecznością wynikająca z jakiegokolwiek zagrożenia narodowego bezpieczeństwa Ameryki.

Po przegranej w 1991 i ponad dziesięciu latach ekonomicznych sankcji i izolacji, Irak jest znacznie słabszy niż w sierpniu 1990, kiedy najechał Kuwejt - jest tez skutecznie powstrzymywany od dalszych działań. Francja i Niemcy (i inni) zdają sobie sprawę, że posuwając się do wojny, administracja Busha II - w pamiętnych słowach kanclerza Niemiec z czerwca 1914 - "wkracza w mrok" i obawiają się implikacji amerykańskiej akcji wojskowej w regionie, gdzie oni - a również - inni maja ważne polityczne, strategiczne i ekonomiczne interesy. Nie łudźmy się, Ameryka rozpocznie wojnę z Irakiem, ale dyplomatyczny król jest nagi. Francja i Niemcy widzą zachowanie się Ameryki takim, jakim ono naprawdę jest. Stany Zjednoczone zachowują się jak hegemon zaangażowany w wyolbrzymienie swej własnej potęgi. Będąc takimi, proszą się o ten sam los, jaki spotkał pretendentów nowożytnej historii do stania się hegemonami. W oczach historii, administracja Busha nie będzie pamiętana jako "zdobywca Bagdadu" , ale raczej jako twórca polityki, która zgalwanizowała zarówno siły "miękko" jak i "twardo" balansujące przeciwko amerykańskiej hegemonii. To co administracja ogłosi jako "zwycięstwo" w Zatoce Perskiej, w rzeczywistości okaże się końcem amerykańskiej globalnej przewagi.

opr. Alex L.

Archiwum ABCNET 2002-2010