CO POWIEDZIAŁ DUSZPASTERZ ANGLIKÓW

W przedświątecznym tygodniu, w czwartek (19 grudnia 2002) późnym wieczorem telewizja brytyjska BBC One nadała wykład niedawno mianowanego arcybiskupa Canterbury dr. Rowana Williamsa. W auli Westminster School wykładu słuchało wiele osobistości z angielskiego świata polityki i kultury, a przed telewizorem mógł go wysłuchać, kto tylko chciał.

Byłem niezmiernie ciekaw, co też prymas Całej Anglii, druga osoba po królowej w Kościele anglikańskim, będzie miał do powiedzenia narodowi, który - wskutek rozpasanej postępowości i poprawności politycznej elit intelektualnych, szkolnictwa i mass mediów oraz niestrudzonych wysiłków rządzącej New Labour - pod względem poziomu tzw. tolerancji i relatywizmu moralnego coraz bardziej upodabnia się do swoich sąsiadów zza Kanału - Francuzów, Belgów i Holendrów.

Ciekawość moja została w pełni ukarana. Arcybiskup Canterbury, który pisuje także wiersze, mówił długo i zawile o współczesnym świecie, że będzie z nim źle, jeżeli politycy w swych działaniach nie będą się kierowali wartościami tkwiącymi w religii. Jest to teza niewątpliwie mądra i słuszna, ale podana została w tak zagmatwanym żargonie akademickim, że mam spore wątpliwości, czy w pełni dotarła do wszystkich słuchaczy.

Na dobitek tę słuszną tezę dr Rowan Williams prezentował na tak wysokim poziomie ogólności - pewnie z obawy, iżby nie zostać posądzonym o brak tolerancji dla innych wyznań - że jej walory dydaktyczno-terapeutyczne spadły niemal do zera.

W wykładzie liczącym 6007 słów (sprawdziłem potem na stronie internetowej arcybiskupa - www.archbishopofcanterbury.org) słowo "Bóg" wystąpiło tylko 5 razy i po raz pierwszy pojawiło się, nie można go było już widać uniknąć, dopiero pod koniec wykładu, jako 4561. słowo licząc od początku, a termin "dusza" nie pojawił się w ogóle. Nie uznał też prymas Kościoła bądź co bądź chrześcijańskiego za stosowne, by choć raz wymienić imię Jezusa Chrystusa. Jedynym godnym zacytowania przez arcybiskupa autorytetem okazał się amerykański "strateg i historyk" niejaki Philip Bobbitt.

O czym i jak mówił arcybiskup można było się też dowiedzieć następnego dnia m.in. z "Daily Telegraph", który redakcyjne streszczenie wykładu zatytułował „Gdy w polityce nie ma wartości, lukę wypełnić może wiara religijna.” Czytamy w nim:

Żyjemy w okresie, w którym zmieniają się podstawowe założenia dotyczące działania państwa. Coraz więcej zwolenników zdobywa sobie idea, że jesteśmy świadkami końca państwa narodowego i zastępowania go przez coś, co niektórzy nazywają "państwem rynkowym". Ta nowa forma administracji politycznej wkradła się jakoś w nasze myślenie i wymaga od nas ciężkiej pracy myślowej nad tym, jak do tego doszło i jakie zmiany zachodzą w idei bycia obywatelem, nie mówiąc już o samej idei bycia politykiem.

We wszystkich poprzednich modelach sądzono, że pracą tych, którzy kierują państwem, jest zapewnianie ogólnego dobra społeczności, a osiąganie w nim sukcesów było oczywistym źródłem żądania posłuchu. Co się jednak dzieje, kiedy państwo nie jest już w stanie dotrzymywać umowy?

Pod koniec XX wieku pęknięcia w tej konstrukcji stały się bardziej widoczne. Kapitał jest dziś w stanie wędrować, gdzie tylko zechce, nie zważając na kontrole graniczne. Żadna gospodarka narodowa nie może się ochronić całkowicie i tak samo żaden rząd państwa narodowego nie może zagwarantować poziomu zatrudnienia w stary sposób. Technika interkontynentalnych wyrzutni rakietowych pozwalająca na przenoszenie broni masowego rażenia sprawiła, że nonsensem stały się tradycyjne idee obrony własnego terytorium.

Rewolucja w komunikacji elektronicznej niesie w sobie jeszcze groźniejsze implikacje; dowiedzieliśmy się czegoś o tym w ubiegłym roku. Spiski międzynarodowe trudniej wykryć i zniweczyć niż dawniej. Al-Qaida i podobne siatki zamieszkują dziś w świecie wirtualnym, a ich dowództwa nie mają siedzib w jakichś konkretnych miejscach.

Amerykański strateg i historyk Philip Bobbitt naszą obecną sytuację widzi tak: niezdolność państwa narodowego do dostarczenia nam tego, do czego przywykliśmy, musi prowadzić do nowego modelu politycznego, w którym w miejsce funkcji rządu - i tego, że warto go słuchać - pojawia się wolna przestrzeń dla samodzielnych negocjacji między jednostkami i grupami.

Słyszy się teraz, że państwo ma zapewniać siłę nabywczą i możliwość maksymalnego wyboru. A to zachęca do takiego podejścia w polityce, które można nazwać konsumenckim. W świecie urynkowionym pozostaje nam tylko podejmować najlepsze dla nas samych decyzje.

Jak jednak mają wyglądać sensowne decyzje w takiej sytuacji? Kiedy ludzie dokonują wyborów na dalszą przyszłość, dotyczących spraw, które nie mają na nich bezpośredniego wpływu, robią tak przypuszczalnie dlatego, że traktują te własne wybory jako część szerszej historii, która nadaje ich życiu pewien kontekst.

W środowisku urynkowionym pojawia się niepokój, co się stanie z sensem narastającego doświadczenia, dorastania czy uczenia się; jaźni świadomej swojej przeszłości i społeczeństwa świadomego swej historii. Czy wiemy skąd pochodzimy?

Pozornie prosty i atrakcyjny obraz bardziej bezpośrednich relacji między jednostkami a państwem, umowy, którą można honorować po prostu przez natychmiastowe dostarczanie tego, czego żąda konsument, nie jest ideałem życia demokratycznego, lecz jego parodią. W takim świecie konflikt polityczny może dotyczyć tylko zmieniających się wzorców sukcesu, a nie najważniejszych spraw ideologicznych. Wyrażając to inaczej, państwo i kultura dryfują oddzielnie: państwo rezygnuje ze starań o nadanie kształtu społeczeństwu. Nie ufamy już wychowywaniu dzieci w jakiejś tradycji.

Tymczasem dla człowieka wierzącego - w szczególności w świecie żydowskim, chrześcijańskim czy muzułmańskim - każdy z nas i każda rzecz w naszym otoczeniu istnieje przede wszystkim w stosunku do czegoś innego niż ja, moje potrzeby i moje instynkty. Wszyscy pozostajemy w relacji do pewnej energii życiowej lub czynnika niezależnego od jakiegokolwiek aspektu tego, że rzeczom zdarzyło się zaistnieć we wszechświecie, w relacji do czegoś wiecznego, do Boga. Widzieć czy poznać coś trafnie to być świadomym relacji tego czegoś do tego, co wieczne.

Umieszcza to mój doraźny program działania w pewnej perspektywie. Chcę zatem bronić stanowiska, że bez tego relatywizującego momentu wszelka nasza polityka znajdzie się najprawdopodobniej w wielkim kłopocie.

Dla wielu może zabrzmieć to niebezpiecznie. Religia zinstytucjonalizowana ma swą historię przemocy, domagania się władzy, za którą nie będzie przed nikim odpowiadała. Dlatego przed społecznościami religijnymi stoi wyzwanie, jak mamy przedstawiać naszą wizję sposobu odsłaniania niektórych głębi ludzkich wyborów. Znaczy to również, że religie muszą dokonać pewnej pracy intelektualnej, aby bronić swej podstawowej wiarygodności.

Państwo narodowe mogłoby wysunąć wiele racji za relegowaniem religii do sfery prywatności. Ale gdy znikają granice narodowe, a administracje walczą z globalną kurtyną, ważniejsza wydaje się rola takiej wersji natury ludzkiej, która pomaga nam uniknąć zredukowania polityki do walki o władzę.

Historyczna rola Kościała Anglii zobowiązuje go do tego, aby mówić tu określonym językiem, snuć określoną opowieść, zaświadczać o określonych, nie podlegających negocjacji rzeczach na temat ludzkości i o kontekście życia ludzkiego.

W poszukiwaniu partnerstwa z grupami religijnymi w dziele odrodzenia społeczności nie może być mowy o spychaniu istotnej pracy na prywatne pośrednictwo o niepewnych granicach odpowiedzialności. Chodzi tu przecież o bardzo konkretną potrzebę istniejącą w wielu rozproszonych i pozbawionych podstawowych rzeczy społecznościach. Ciała religijne mogą przyciągać grupy do siebie w celu zdefiniowania jakichś wspólnych priorytetów.

Podczas dwóch ostatnich kampanii wyborczych największe liczebnie spotkania na żywo z kandydatami organizowane były przy lokalnych kościołach. Mówimy tu o przestrzeni, w której polityka refleksyjna jest nadal możliwa, albowiem należy do tradycji mającej zainteresowania więcej niż polityczne.

Gdy "sfera publiczna" staje się coraz bardziej pozbawiona wartości, dalsze istnienie samej idei sfery publicznej, dziedziny sporu politycznego o wizję i wychowanie, zaczyna wymagać, abyśmy religię traktowali o wiele bardziej poważnie. Daje to tradycjom religijnym olbrzymie możliwości, ale też - odpowiedzialność. Do nas należy wyartykułowanie, z największą - na jaką nas stać - energią i wyobraźnią, naszego rozumienia tej szerszej historii, bez której najbardziej fundamentalne pytania człowieka nigdy by nie zostały zadane, nie mówiąc już o udzieleniu odpowiedzi na nie.

Opr. Kamil Koszyrski

Archiwum ABCNET 2002-2010