NACJONALIZM

Internetowa wersja brytyjskiego miesięcznika „Prospect”, październik 2000 r., Michael Lind; Dobro narodu. W ciągu ostatnich 200 lat wielonarodowe imperia zastępowane są przez etnicznie jednorodne państwa narodowe i ta tendencja rozwojowa trwa nadal, a wraz z nią inne dobre rzeczy - powiada autor amerykański w czasopiśmie, które nieskromnie określa się jako „inteligentny miesięcznik wychodzący w Wielkiej Brytanii, ale mający międzynarodowego ducha i takichże czytelników”.

Należy współczuć biednemu państwu narodowemu. Tylko mu się złorzeczy. Państwo narodowe - powiada się nam - jest zbyt małe, zbyt kruche, aby mogło konkurować w gospodarce globalnej, zbyt słabe, aby samo mogło sobie poradzić z „globalnymi problemami”, jak np. zmiany klimatyczne. Zarazem jednak państwo narodowe jest za duże. Jego scentralizowane urzędy są za daleko od prawdziwych ośrodków innowacji, jakimi są miasta i ich najbliższe sąsiedztwo. Kultura narodowa nie może konkurować z globalną popkulturą ani z subkulturami etnicznymi czy regionalnymi.

Nie dość tego, że państwo narodowe ma niedobre rozmiary, jest ono często jeszcze uważane za prawdziwe zło. Idea połączenia rządu i etnokulturowego narodu, na której opiera się państwo narodowe, jest ksenofobiczna, nacjonalistyczna, nawet faszystowska. Nacjonalizm prowadzi do mordów i czystek etnicznych na Bałkanach; cudem tylko wszystkie państwa narodowe, tam gdzie istnieją, nie prowadzą ludobójstwa, do czego są z natury predysponowane.

Na szczęście - tak głosi standardowa mądrość - te polityczne dinozaury są na wymarciu. Państwa narodowe zamierają pod różnymi naciskami z góry, jak ekonomiczna globalizacja i transnarodowa komunikacja, oraz pod presją z dołu w postaci np. wielokulturowości przebudzonych regionalizmów. Wkrótce, być może bardzo szybko, podział świata na państwa narodowe zastąpi nowy światowy ład przypominający średniowiecze - będący zbieraniną plemion i miast-państw, współistniejących mniej lub bardziej harmonijnie w ramach kilku luźnych instytucji globalnych, jakichś odpowiedników europejskiego średniowiecznego papiestwa i cesarstwa.

W cyklu wykładów wygłoszonych w 1985 r. amerykański historyk William H. McNeill dowodził, że rozpoczęta w 1789 r. epoka państw narodowych dobiegła kresu w roku 1945. W postnarodowej przyszłości, tak jak w prenarodowej przeszłości, tożsamość polityczna i tożsamość etniczna będą rozdzielone w wyniku masowych migracji i wielokulturowości. W 1990 r. Eric Hobsbawm powtórzył poglądy McNeilla w swej książce Narody i nacjonalizm po roku 1780 (Nations and Nationalism since 1780). Według Hobsbawma nacjonalizm „nie jest już globalnym programem politycznym, jakim był, można powiedzieć, w wieku XIX i XX ... Państwa narodowe i narody będą widziane jako siły cofające się przed nową ponadnarodową restrukturyzacją świata. Narody i nacjonalizm będą obecne w historii, ale będą odgrywać rolę podporządkowaną i raczej poślednią”.

W dziesięcioleciu, jakie upłynęło od czasu, gdy pisali swe słowa ci historycy, a chwilą obecną, nacjonalizm zmienił mapę świata i był główną przyczyną konfliktów. Pojawiło się więcej niż 20 suwerennych państw. Zjednoczyły się Niemcy. Związek Sowiecki, Jugosławia i niedawno Serbia rozpadły się lub utraciły jakieś terytoria, musiały się zgodzić na powstanie nowych bardziej jednolitych etnicznie państw narodowych. Czechosłowacja podzieliła się pokojowo na dwie republiki - Czechy i Słowację. Zjednoczone Królestwo, wydaje się, ma zamiar pójść drogą Czechosłowacji; Szkocja ma swój pierwszy parlament od prawie 300 lat; Erytrea zdobyła niepodległość w Etiopii, Timor Wschodni w Indonezji; a państwo palestyńskie de facto uzyskuje niepodległość w Izraelu. Stany Zjednoczone i Chiny spierały się wielokrotnie na temat dążenia chińskich nacjonalistów do zjednoczenia Tajwanu z Chinami kontynentalnymi. Wbrew tym, którzy przepowiadali rychły zgon państwa narodowego, nacjonalizm jest żywy i ma się dobrze. W istocie jest on najpotężniejszą siłą polityczną w dzisiejszym świecie.

Co się tyczy tych wszystkich obaw przed „bałkanizacją” świata, to nie ma żadnych sygnałów tego, że państwo narodowe ma być zastąpione czymś mniejszym. Miasta-państwa, jak Singapur czy Hongkong, są czymś nienormalnym (i Hongkong został właśnie wchłonięty przez państwo narodowe). Rozpad państw wielonarodowych, jak Związek Sowiecki i Jugosławia, na właściwe państwa narodowe, jak Rosja i Chorwacja, nie jest zwiastunem rozpadu państw narodowych na mniejsze całości subnarodowe. Kilka pozostałych bytów wielonarodowych, jak Zjednoczone Królestwo, Kanada i Indonezja, może się rozparcelować, natomiast nie rozpadną się kraje jednorodne, takie jak Dania czy Japonia. Tak samo nie rozpadną się Stany Zjednoczone, które są wielorasowym państwem narodowym, jak Brazylia i Meksyk, nie zaś państwem wielonarodowym, jak Kanada czy Szwajcaria.

Czy istnieje jakaś tendencja, aby suwerenność narodową zastępowały jakieś rządy ponadnarodowe, jak wielu utrzymuje? Unia Europejska ma wiele z wystroju państwa - wspólną walutę, parlament, flagę, nawet hymn. Przy bliższym jednak zbadaniu UE okazuje się unią celną udającą państwo. Europejskie narody tak są zazdrosne nawzajem, że nie wolno na banknotach euro umieszczać żadnych rysunków rzeczywistych pomników czy krajobrazów. Zamiast nich artyści stworzyli wyimaginowane krajobrazy i pomniki, co jest fortelem całkowicie właściwym, wobec tego, że europejski patriotyzm jest też wyimaginowany. Jak w roku 1960 pisał Raymond Aron - „stare narody będą żyły w sercach ludzi, a miłość do narodu europejskiego jeszcze się nie narodziła, zakładając, że się w ogóle pojawi”.

Nie znaczy to, że Europejczycy nie mają prawdziwych osiągnięć w międzynarodowej współpracy. Zwracamy tylko uwagę na fakt, że przykład Unii Europejskiej nie jest dowodem na ustępowanie państw narodowych przed organizacjami ponadnarodowymi. A jeżeli organizacja ponadnarodowa nie wypiera państwa narodowego w Europie, to i gdzie indziej tego nie ma. NAFTA jest jedynie układem handlowym. Pomysł wspólnego parlamentu północnoamerykańskiego przeraziłby na równi Amerykanów, Meksykan i Kanadyjczyków. W Azji suwerenność narodowa jest zazdrośnie strzeżona. APEC i ASEAN są porozumieniami ekonomicznymi. Nie istnieje w Azji wielonarodowy sojusz militarny, porównywalny z NATO, jedynie serie bilateralnych układów ze Stanami Zjednoczonymi.

Czy imigracja i wielokulturowość podkopują narodową tożsamość? Wielokulturowość w Stanach Zjednoczonych ma charakter rasowy, nie zaś kulturowy czy językowy; kulturę i język czarni Amerykanie dzielą z białymi. Wysoki udział imigrantów hiszpańskojęzycznych powoduje pewne napięcia w stanach przygranicznych, ale spowodowane tym zagrożenie jedności narodowej jest mniejsze niż proporcjonalnie większy napływ Niemców i innych Europejczyków w XIX i na początku wieku XX. Imigracja nie zagraża też jedności narodowej w Europie czy w Azji. W istocie, ze względu na niski wskaźnik rozrodczości, Japonia i zachodnia Europa mogą skorzystać na większej imigracji, pod warunkiem, że imigranci zasymilują kulturę swych nowych ojczyzn. Jeżeli imigranci nie będą mogli lub chcieli się zasymilować, to kraje mogą ograniczyć ich napływ. Gdzie indziej imigracja nie jest znaczącym czynnikiem, albo dlatego, że kraje na nią nie zezwalają, albo nie są dla imigrantów atrakcyjne.

Zanik państwu narodowemu zatem nie grozi. Ale grozi państwu wielonarodowemu. Przez 200 minionych lat najbardziej znaczącą właściwością rozwojową w historii świata było zastąpienie kilku wielkich imperiów przez wzrastającą liczbę w większości małych i etnicznie jednorodnych państw narodowych. Idea państwa narodowego szerzyła się na świecie jak wirus komputerowy, wypierając wszystkie inne formy organizacji politycznej. Jest to radykalne zerwanie z przeszłością. Przez większość historii występowały dwie główne formy polityczne - wielonarodowe imperium oraz miasto-państwo. Państwo narodowe jest wynalazkiem XVIII i XIX wieku. Stało się ono możliwe, chociaż nie było nieuniknione, dzięki nowym technikom komunikacji, takim jak druk i telegraf, które stworzyły masowo czytającą publiczność z poczuciem wspólnej tożsamości, oraz dzięki nowym wynalazkom technicznym w infrastrukturze, jak maszyna parowa, które pozwoliły na polityczną i handlową integrację dużych narodowych terytoriów.

Te same techniki przemysłowe, które umożliwiły pojawienie się państw narodowych, zezwoliły narodom imperialnym, jak Brytyjczycy, Francuzi i Rosjanie, a później na krótko Niemcom i Japończykom, stworzyć duże imperia rządzące wieloma różnymi etnicznie narodami. Skoro oba rodzaje reżimów stosowały tę samą technikę, to dlaczego wielonarodowe imperia, jak imperium brytyjskie czy Związek Sowiecki, nie wytrzymały konkurencji z państwami narodowymi? Przecież techniczne i ekonomiczne efekty skali, zarówno na arenie militarnej jak i na arenie handlowej, powinny dać przewagę imperiom.

Odpowiedź jest taka, że państwa narodowe wzięły górę ze względu na psychologiczny efekt skali. Naród etniczny można zdefiniować szeroko - jako zbiorowość obejmującą wszystkich ludzi o wspólnym języku lub kulturze, albo wąsko - jako ludzi mających wspólne pochodzenie. Ale czy się go zdefiniuje szeroko, jak w przypadku wielorasowej Brazylii, Meksyku czy Stanów Zjednoczonych, czy wąsko, jak w przypadku jednorasowej Japonii czy Szwecji - naród etniczny jest najszerszą ze wspólnot, z jakimi zwykła istota ludzka może mieć więź emocjonalną. Nawet religie uniwersalne, np. chrześcijaństwo i islam, nie skłaniają zwykle do takiego poświęcenia, do jakiego mogą skłaniać ich narodowe odmiany: ktoś nie jest po prostu katolikiem, lecz irlandzkim katolikiem, nie jest po prostu muzułmaninem, lecz arabskim muzułmaninem.

W wielu społeczeństwach wierność wobec narodu musi współzawodniczyć z mniejszymi jakby jej odmianami, z wiernoścą wobec prowincji, kasty rasowej czy subkultury religijnej. Ale nic szerszego od państwa narodowego nie jest w stanie inspirować masowej lojalności. Być może są jacyś ludzie, którzy oddaliby życie za Unię Europejską, ale jest ich niewielu w porównaniu z tymi, którzy są gotowi poświęcić się za Francję. Nikt nie patrzy ze ściśniętym gardłem na wciąganą na maszt flagę Narodów Zjednoczonych, ani nikomu nie wilgotnieją oczy, gdy czyta Kartę Organizacji Państw Amerykańskich.

A więc narody i nacjonalizm będą pierwszorzędnymi czynnikami w polityce światowej przez wiele pokoleń, a może i wieków. Zdając sobie z tego sprawę, niektórzy przeciwnicy nacjonalizmu starają się wypromować rozróżnienie między złym - odwołującym się do „krwi i ziemi” albo „etnicznym” - nacjonalizmem a dobrym - „obywatelskim”, „konstytucyjnym” czy „terytorialnym” - patriotyzmem. Nacjonalizm etniczny, mówi się nam, jest zacofany, ponieważ opiera się na wierności narodowi etnicznemu, a nie na wierności państwu. Natomiast patriotyzm obywatelski / konstytucyjny / terytorialny - jest postępowy, ponieważ opiera się na oddaniu się pewnemu politycznemu ideałowi. Jak większość manichejskich dychotomii, spór na temat przeciwieństwa nacjonalizmu etnicznego i patriotyzmu obywatelskiego jest z góry rozstrzygnięty przez definicje terminów - tylko po jednej stronie leży cnota i prawda. A cały problem z cywilnym patriotyzmem jest prosty - czegoś takiego nie ma i nigdy nie było.

Kraje, które podaje się jako przykładowe modele nieetnicznego, obywatelskiego patriotyzmu - Wielka Brytania, Francja, Stany Zjednoczone, nie są niczym w tym rodzaju. Co wygląda na obywatelską ideologię, kiedy się patrzy z wewnątrz tych narodów, z zewnątrz wygląda podejrzanie jak narodowa kultura. Zjednoczone Królestwo jest w teorii państwem wielonarodowym, ale wobec tego, że prawie dziewięciu na dziesięciu Brytyjczyków jest Anglikami, W. Brytania bardzo mocno przypomina angielskie państwo narodowe z mniejszościami różnego rodzaju. Francja ma tradycję oświeceniowego uniwersalizmu, ale tę tradycję podpiera staromodny plemienny nacjonalizm z całym etnicznym panteonem, który obejmuje Joannę d’Arc i wodza Galów Wercyngetoryksa.

My, Amerykanie, lubimy twierdzić, że Stany Zjednoczone, inaczej niż te niegodziwe narody „krwi i ziemi” starego świata, są „narodem uniwersalnym”, który jest „ufundowany na idei”. Jest to jednak propaganda pochodząca dopiero z połowy XX wieku. Od czasu ojców założycieli aż do światowej dyskredytacji rasizmu przez holokaust, Stany Zjednoczone były krajem supremacji białego człowieka. Tylko „wolne białe osoby” mogły stać się naturalizowanymi obywatelami USA między 1790 a 1940 r. Większość amerykańskich przywódców i intelektualistów przyjmowała za rzecz naturalną, że istnieje amerykańska etniczna narodowość - najróżniej nazywana: angloamerykańską, anglosaską, saską, germańską, a nawet „aryjską”. Koncepcja ta, wyłączająca czarnych Amerykanów i Amerykanów pochodzenia irlandzkiego, nie była wcale tak nietrafna: aż do początków XX wieku większość Amerykanów była pochodzenia angielskiego i szkocko-irlandzkiego (dziś więcej Amerykanów wymienia jako swych przodków Niemców i Irlandczyków niż Anglików). Thomas Jefferson i Abraham Lincoln byli zwolennikami tylko białej Ameryki; zeszli do grobu mając nadzieję, że wyzwoleni czarni niewolnicy i ich potomkowie „wyjadą do kolonii” zagranicznych gdzieś w Afryce czy Ameryce środkowej (Lincoln używał tu terminu „deportacja”).

Dopiero obecne pokolenia Amerykanów mają postrasistowską inteligencję, która walczy o zdefiniowanie amerykańskiej tożsamości w terminach ideologii politycznej czy patriotyzmu obywatelskiego. I owa nieetniczna definicja tożsamości amerykańskiej stale przegrywa z wielokulturowością, która widzi Stany Zjednoczone jako państwo wielonarodowe oparte na pięciu rasowo określonych narodach etnicznych - białych, czarnych, Latynosów, Azjatów oraz rodowitych Amerykanów. Konflikty wokół kwot rasowych, rasowo określone obwody legislacyjne i treści programów nauczania obalają twierdzenie, że Stany Zjednoczone są w jakiś sposób uniwersalnym „obywatelskim” narodem.

Ale czyż amerykańska „terytorialna” koncepcja obywatelstwa nie jest koncepcją światlejszą w porównaniu z „rasistowskimi” koncepcjami w krajach Europy i Azji? My, Amerykanie, wielką wagę przywiązujemy do moralnej wyższości naszego systemu ius solis, czyli obywatelstwa na podstawie miejsca urodzenia, nad systemem ius sanguinis, czyli obywatelstwa na podstawie rodzinnej, stosowanym w większości na świecie. [...] Stany Zjednoczone przed wojną domową nie miały krajowego prawa dotyczącego obywatelstwa; aby być obywatelem Stanów Zjednoczonych, trzeba było być obywatelem któregoś ze stanów, które miały swobodę w ustalania własnych norm. W następstwie zniesienia niewolnictwa po wojnie domowej stało się pilną koniecznością zrobienia obywatelami USA kilka milionów czarnych Amerykanów; dokonano tego za pomocą 14. Poprawki [do Konstytucji], stwierdzającej, że każda osoba urodzona na ziemi amerykańskiej jest obywatelem Stanów Zjednoczonych. Przyjęty do rozwiązania konkretnej, niepowtarzalnej sytuacji, amerykański system ius solis nigdy nie był pomyślany jako model dla oświeconej polityki dla reszty świata. Zaiste, jest on raczej nieoświecony, skoro pozwala dzieciom nielegalnie przebywającym w USA obcokrajowcom zostać obywatelami Stanów Zjednoczonych, jeśli się zdarzyło, że przyszły na świat na ziemi amerykańskiej. Dzieci, które urodziły się amerykańskim rodzicom na wakacjach we Francji, nie są Francuzami (przynajmniej automatycznie) i nie ma powodu, by nimi były. Sporo krajów określających obywatelstwo na podstawie ius solis znajduje się w Ameryce Łacińskiej, w regionie, który - mówiąc delikatnie - nie kojarzy się kwitnącą demokracją liberalną. W końcu nawet dzisiaj, w czasie jednego z kilku w historii szczytów imigracji do USA, dziewięciu z dziesięciu obywateli amerykańskich staje się nimi w groźny, staroświecki sposób - urodzili się bowiem amerykańskim rodzicom.

Twierdzenie, że nacjonalizm jest nietolerancyjny, jest półprawdą. Każdy rodzaj wspólnoty politycznej, choćby najbardziej tolerancyjnej, ma skłonność do ostrego reagowania na zagrożenia swej zasady legitymizującej. Imperia dynastyczne, tolerujące różnorodność kulturową, nie tolerowały zagrożeń rządów monarchicznych; państwa leninowskie mogą zrezygnować z socjalizmu na rzecz gospodarki rynkowej, ale będą tłumiły wystąpienia przeciwko dyktaturze jednopartyjnej. Tożsamość narodowa jest legitymizującą zasadą większości państw nowożytnych. Tam, gdzie istnienie jakiegoś narodu etnicznego i jego państwa narodowego jest zagrożone - jak w Jugosławii - nacjonalizm zazwyczaj przybiera najbardziej odrażającą formę. Na tej samej zasadzie, w krajach o ustalonych granicach i z akceptowaną kulturą nacjonalizm jest zwykle łagodny. Ale jak pokazuje najnowsza historia zachodniej Europy, uśpiony nacjonalizm nawet „sytych” narodów może się objawić, jeżeli same podstawy państwa narodowego wydają się zagrożone, czy to przez Unię Europejską, czy przez imigrację muzułmanów.

Fakt, iż nacjonalizm jest postawą wykluczającą na mocy definicji, nie znaczy, że jest mu wrodzona niegodziwość. To prawda, że okrucieństwa, takie jak czystki etniczne i ludobójstwo, są popełniane w imię nacjonalizmu. Ale jest też tak, że takie same czystki etniczne i ludobójstwo były popełniane przez internacjonalistów w imię ideologii kosmopolitycznych. Najgorsze zbrodnie polityczne w historii ludzkości, których śmiertelne żniwo dalece przewyższa liczbę ofiar we wszystkich wojnach o narodową niepodległość, zostały popełnione przez komunistów sowieckich i chińskich w imię międzynarodowego socjalizmu. Od średniowiecza do dziś chrześcijańscy i muzułmańscy krzyżowcy i terroryści byli gotowi mordować, torturować i plądrować w imię ojcostwa Boga i imię braterstwa ludzi. Zaiste nie jest w porządku utrzymywać, że Hitler jest typowym nacjonalistą, a Albert Schweitzer typowym internacjonalistą. Byłoby to tak samo absurdalne, jak uważanie Ghandiego za typowego nacjonalistę, a Stalina za typowego internacjonalistę.

Nacjonalizm imperialny jest zły, ponieważ jest imperialny, a nie dlatego, że jest nacjonalizmem. Warto przypomnieć, że większość imperiów zbudowana została dla dynastii, religii czy świeckich ideologii, jak marksizm-leninizm. Nacjonalizm kulturowy jest z reguły zbyt skierowany do wewnątrz, aby stanowić podstawę dla ideologii imperialnej. Nazistowskie Niemcy są często przywoływane jako przykład zła tkwiącego w nacjonalizmie, ale ideologia hitlerowska była rodzajem rasistowskiego transnacjonalizmu, który utrzymywał, że wszyscy prawdziwi „Aryjczycy” są krewnymi, niezależnie od tego, czy mają wspólny język i kulturę, czy nie. W każdym razie o wiele mniej było imperialnych nacjonalizmów niż nacjonalizmów antyimperialnych, z tego prostego powodu, że małe narody etniczne mają wystarczająco dużo kłopotów z utrzymaniem tego, co posiadają, aby próbować podbijać inne regiony, nie mówiąc o całym świecie. Celem większości nacjonalistów nie jest nic groźnego, tylko troska o zachowanie tożsamości własnych względnie małych etnicznych i językowych wspólnot; a najpewniej można to osiągnąć przez zdobycie i utrzymanie niepodległości w postaci suwerennej wspólnoty politycznej.

Oto dlaczego absurdem jest winić za wojny światowe XX wieku ruchy nacjonalistyczne na Bałkanach. Nacjonalizm był w chylącym się ku upadkowi imperium Habsburgów zapalnikiem I wojny światowej, nie zaś jej przyczyną. Przyczyną I wojny światowej były ambicje Niemiec do stania się dominującą w świecie potęgą dzięki temu, że zdominują Europę - ambicje, które zagroziły interesom Rosji, Francji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, a wszystkie one były imperiami.

Zamiast potępiać nacjonalizm za dwudziestowieczne wojny, które faktycznie wywołane zostały przez imperialną rywalizację, powinniśmy oddać należne zasługi upartemu i nieposłusznemu partykularyzmowi antyfaszystowskich i antykomunistycznych nacjonalistów w Europie i Azji za pokonanie transnarodowych tyranii narodowego socjalizmu i komunizmu. Nacjonaliści od Francji przez Polskę do Grecji heroicznie walczyli o to, by ich kraje nie roztopiły się w hitlerowskim nowym ładzie, a nacjonaliści od krajów Azji Środkowej do republik nadbałtyckich upokorzyli imperium sowieckie, kiedy jego elity nie miały już czelności utrzymywania tych krajów razem za pomocą terroru. Niektórzy z tych antynazistowskich i antysowieckich nacjonalistów byli demokratami, niektórzy nie. Ale nawet partyzanci i dysydenci, którzy hołdowali wartościom demokratycznym, nie chcieli demokracji abstrakcyjnej. Chcieli demokracji dla swoich narodów - dla Duńczyków, Ukraińców, Litwinów, Polaków. Częściowo dzięki ich walce o „wąskie” i „etnocentryczne” narodowe samookreślenie świat został uratowany przed panowaniem superanarodowego totalitaryzmu. Johann Gottfried von Herder pisał w roku 1791: „Jak cudownie Natura rozdzieliła narody, nie tylko lasami i górami, morzami i pustyniami, rzekami i klimatami, ale najdokładniej według języków, skłonności i charakterów, [tak] aby zadanie ujarzmiającego despotyzmu uczynić trudniejszym...”

Krytycy nacjonalizmu zakładają często, że sentyment narodowy jest nie do pogodzenia z demokracją. W istocie zależność ta jest zwykle dokładnie odwrotna. Większość stabilnych demokracji istnieje w państwach narodowych, podczas gdy państwa wielonarodowe zazwyczaj są dyktaturami. Powód jest prosty. W społeczeństwach monoetnicznych nie chodzi o sprawowanie władzy przez jakąś grupę etniczną; którakolwiek partia zwycięży w Szwecji, rząd będzie się składał ze Szwedów. Oznacza to, że koalicje polityczne mogą się tworzyć wokół różnych innych aspektów tożsamości - klas, religii czy ideologii politycznej. Tymczasem w społeczeństwach multietnicznych, partie polityczne zazwyczaj powstają dla obrony interesów głównych grup etnicznych. Każda grupa etniczna obawia się przejęcia machiny rządzenia przez inne grupy. W Belgii Flamandowie martwią się, by Walonowie nie stali się za silni; w Kanadzie Anglokanadyjczycy i Quebekianie patrzą na siebie z podejrzliwością. W najgorszych przypadkach, jak w Jugosławii i w Libanie, rywalizacja między partiami etnicznymi przeradza się w otwartą wojnę.

Jedynie dyktatura Tity utrzymywała razem federację jugosłowiańską. Związek Sowiecki rozpadł się wzdłuż granic narodowych natychmiast, gdy tylko pozwolono na jaki taki stopień demokracji. Istnieje niewiele stabilnych demokracji wieloetnicznych. Jedyne, które rzeczywiście istnieją - jak Szwajcaria - opierają się zwykle na zawiłych rozwiązaniach konstytucyjnych, takich jak starannie opracowane systemy federacyjne i równie starannie przemyślne systemy samorządu. Filozofowie polityczni i publicyści mają zabawę w wynajdywaniu pogmatwanych schematów udziału we władzy dla wieloetnicznej Bośni czy takiego samego Kosowa. Jednak realistyczni politycy muszą borykać się z faktem, że systemy samorządu rzadko kiedy dobrze działają.

Tam, gdzie państwa podobne do Jugosławii rozpadły się, ponieważ składające się nań narody nie chciały żyć razem, jest szaleństwem ludzi z zewnątrz zmuszać je do powtórnego mariażu pod groźbą strzelb. W takich okolicznościach w interesie wszystkich zainteresowanych stron byłoby, aby siły zewnętrzne działały jako doradcy rozwodowi i doglądały, aby rozwód dokonał się przy jak najmniejszym rozlewie krwi. Najmądrzejszym postępowaniem może być przekształcenie podziałów tymczasowych w trwałe i formalne uznanie istnienia nowych państw narodowych. Rezultaty nie zawsze będą uczciwe - pewne jednostki nie będą mogły powrócić do swych domów, pewne grupy okażą się mniejszościami zamkniętymi w nowych granicach. Ale w dyplomacji, jak i zresztą w całym życiu, doskonałe jest wrogiem dobrego. Przybliżona sprawiedliwość podziału może być zaakceptowana, jeżeli zapobiega nie kończącej się wojnie i nie kończącym się zabiegom o pokój.

Bałkany to nie jedyne miejsce, gdzie nigdy nie zapanuje trwały pokój i dobrobyt, jeżeli granice nie zostaną na nowo narysowane, przynajmniej z grubsza według linii dzielących narody. W Afryce na południe od Sahary większość państw jest sztucznymi tworami brytyjskich i francuskich administratorów kolonialnych. Mapa rządów afrykańskich nie pokrywa się z mapą afrykańskich narodów etnicznych. Nie ma narodu nigeryjskiego ani południowoafrykańskiego, tak samo jak nie ma narodu jugosłowiańskiego czy sowieckiego. Jednym z powodów, dla którego w tak wielu państwach afrykańskich istnieją dyktatury, jest to, że tylko siłą można powstrzymać owe sztuczne twory przed rozpadem i wojną domową między rywalizującymi narodami etnicznymi, tak jak to było z Hutu i Tutsi w Ruandzie i Burundi. (Nawiasem mówiąc, jedną z nieszczęsnych pozostałości zachodniego rasizmu i imperializmu jest skłonność do nazywania narodów Europy zachodniej narodami, narodów Europy wschodniej - grupami etnicznymi, a narody w Afryce - plemionami.) Każda próba uczynienia z granic politycznych granic narodowych w Afryce, tak jak na Bałkanach, nie będzie dobra i przyniesie zamieszanie. Ale rozwiązanie alternatywne - zachowanie na zawsze politycznych reliktów europejskiego kolonializmu kosztem niekończącego się autorytaryzmu, konfliktów wyniszczających obie strony oraz spowodowanej nimi nędzy - jest o wiele gorsze niż przeprowadzenie tu i tam granicy na nowo.

Nie ma potrzeby podkreślać, że większość z kilku tysięcy grup etnicznych jest zbyt mała, aby mieć swoje własne państwa - chociaż przykład Słoweńców dowodzi, że odrębna państwowość możliwa jest nawet dla bardzo nielicznych narodów. Łużyczanie w Niemczech nigdy nie będą mieli własnego państwa narodowego, tak samo jak mówiący po niemiecku Amishe w Stanach Zjednoczonych. Jednakże fakt, że nie każda najdrobniejsza grupa etniczna kwalifikuje się do własnej państwowości, nie dyskredytuje pragnienia niepodległości wyrażanego przez liczne narody etniczne, np. Kurdów. W jakim momencie może być za dużo krajów? Między rokiem 1945 a dniem dzisiejszym liczba państw członków ONZ wzrosła z 51 do 188. Dodanie jeszcze tuzina albo dwóch nowych państw narodowych nie spowoduje chaosu. W każdym czasie istnieje tylko kilka wielkich potęg militarnych i gospodarczych i od ich wzajemnych relacji, a nie od liczby małych państw, zależy ład międzynarodowy. Większość państw narodowych jest względnie małych, ale nie musi to być czymś, co je upośledza. Małe państwa mogą wykorzystywać handlowy efekt skali wchodząc na rynek globalny i łącząc się w ugrupowania handlowe, jak Unia Europejska lub ASEAN, oraz wykorzystywać militarny efekt skali przez zawieranie sojuszy wojskowych, jak NATO. Mając polityczną suwerenność, nawet małe, słabe państwo narodowe może negocjować charakter swych stosunków z partnerami handlowymi i sojusznikami wojskowymi. Czegoś takiego żadna mniejszość etniczna w państwie wielonarodowym robić nie jest w stanie.

W związku z tym dobrze jest rozróżniać internacjonalizm od transnacjonalizmu. Internacjonalizm zakłada istnienie odrębnych narodów, które dobrowolnie współdziałają ze sobą. Transnacjonalizm wysuwa postulat zniknięcia państw narodowych i zastąpienia ich przez coś innego - niższe od narodu plemiona oraz ponadnarodowe bloki.

Podczas gdy rzekoma tendencja do transnacjonalizmu jest złudzeniem, wzrost internacjonalizmu jest czymś rzeczywistym. Jest on bardziej następstwem końca zimnej wojny i podziału krajów świata na przeciwstawne obozy niż internetu i układów handlowych. Nie istnieje sprzeczność między powiększaniem się liczby państw narodowych a powiększaniem się międzynarodowej integracji. Słowenia wyrwała się z przymusowego członkostwa w Jugosławii i natychmiast zgłosiła chęć przystąpienia do NATO i UE. Jest nadużyciem językowym mówienie, że gdy jakiś kraj przystępuje do sojuszu wojskowego lub ugrupowania handlowego, to „rezygnuje z suwerenności”. Przeciwnie, on z niej korzysta, jak długo zachowuje możliwość opuszczenia tych organizacji, jeśli zechce.

Globalizacja handlu jest przykładem internacjonalizmu, nie zaś transnacjonalizmu. Norweg może zamówić jakiś towar z Tajlandii za pośrednictwem internetu. Pozostaje jednak nadal Norwegiem; rząd norweski może go opodatkować i powołać do wojska, rząd tajlandzki nie może; i to rząd norweski, a nie tajlandzki, zapewnia mu opiekę zdrowotną i emeryturę, opłacane z podatków, które nakłada na jego ziomków, innych Norwegów. Globalizacja przefasonowuje narody, ale ich nie zastępuje.

Wszystko to stawia pewne interesujące kwestie. Jeśli państwo narodowe nadal żyje i ma się dobrze, a nacjonalizm nie jest w żadnym razie takim złem, jakim się go przedstawia, to dlaczego tak wiele jest na świecie w stosunku do niego nienawiści i tak silna jest propaganda różnego rodzaju systemów ponadnarodowych? Jeden powód jest oczywisty - większość państw w Afryce i wiele w Azji to są twory nienarodowe, a ich granice są zagrożone przez ruchy narodowe. ONZ powinna nazywać się w istocie Organizacją Reżimów Zjednoczonych, ponieważ tak dużo członków Zgromadzenia Ogólnego jest państwami wielonarodowymi, które w jedności utrzymują tylko represje. Z oczywistych powodów wiele tych rządów woli poświęcić zasadę samookreślenia się narodów na ołtarzu odziedziczonych granic, bez względu na to, jak są one absurdalne i anachroniczne. Nie wyjaśnia to jednak, dlaczego zachodnie media tak intensywnie nienawidzą nacjonalizmu ani całej tej mącącej w głowach gadaniny o zamieraniu państwa narodowego.

Każdy segment politycznego spektrum na Zachodzie - lewica, centrum i prawica - ma swe własne fantastyczne wersje kosmopolis. Lewica socjalistyczna przez prawie dwa wieki miała nadzieję, wbrew wszelkim dowodom, że internacjonalna lojalność klasowa weźmie w końcu górę nad międzyklasową lojalnością narodową. Libertarianie spodziewają się zredukować państwo do czegoś, co nie jest niczym więcej niż kodem pocztowym na wolnym globalnym rynku. Wpływ protestanckiego milenaryzmu i ewangelizmu można dostrzec w brytyjskim liberalnym internacjonalizmie i w amerykańskim liberalizmie wilsonowskim. Istnieje nawet pewien typ konserwatywnego internacjonalizmu - chociaż jest to coś w rodzaju reakcyjnego tradycjonalizmu, np. Johna Lukacsa - cechującego się raczej nostalgią za przednarodowym, arystokratycznym chrześcijaństwem w odróżnieniu od populistów i nacjonalistów dominujących na prawicy w większości krajów zachodnich. (Biorąc pod uwagę, że większość piśmiennej, cywilizowanej ludzkości żyła przez większą część historii w imperiach nienarodowych - a pewne z nich, jak Chiny i Rzym, trwały długo i wywarły trwały wpływ kulturowy - jest nawet zaskakujące, że nie ma więcej tego rodzaju konserwatywnej nostalgii za imperialnymi cywilizacjami.)

Czy to się szczebioczącym elitom podoba, czy nie, w najbliższym stuleciu powiększy się na świecie liczba państw narodowych, a zmniejszy państw wielonarodowych. Nadal w jakiejś formie będą istniały państwa narodowe [z mniejszościami] w rodzaju Japonii, Rosji, Chin, Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Indii czy Brazylii. Ale większość, jeżeli nie wszystkie, dzisiejszych państw wielonarodowych zniknie z mapy. Zjednoczone Królestwo może zamienić się w federację państw narodowych - Anglii, Szkocji, Irlandii i Walii. Australia i Nowa Zelandia zostaną suwerennymi republikami. Jest mało prawdopodobne, aby Kanada przeżyła wiek XXI; jest tylko kwestią, czy prowincje angielskojęzyczne przyłączą się do Stanów Zjednoczonych, czy też pójdą własną drogą, kiedy federacja się rozwiąże. Indonezję i Malezję może zastąpić na mapie pewna liczba nowych, mniejszych krajów. Nie każdy nacjonalizm w nadchodzącym stuleciu będzie miał charakter dezintegrujący. Może dojść do powstania Wielkiej Albanii i posklejania się razem Kurdystanu. Nieuniknione odrzucenie pozostałych jeszcze na Bliskim Wschodzie monarchii może wytworzyć jakąś fuzję części świata arabskiego, regionu, w którym obecne granice zostały wyrysowane przed kilkoma pokoleniami przez kolonialnych urzędników Wielkiej Brytanii i Francji. Nie każdy naród będzie miał swoje państwo. Chiny raczej nie uwolnią Tybetu, a Indie pewnie nie zgodzą się na narodowe państwo Sikhów. To czy w Afryce nastąpi postęp, czy trwać będzie upadek, zależy w dużym stopniu od tego, czy społeczność międzynarodowa pozwoli prawdziwym państwom narodowym uformować się na gruzach reżimów postkolonialnych. W pewnych przypadkach, jak przy zerwaniu ze Zjednoczonym Królestwem, zmiany te mogą nastąpić bez rozlewu krwi; w innych - mogą im towarzyszyć ogromne cierpienia, a nawet mogą być zapalnikiem konfliktów między rywalizującymi wielkimi mocarstwami.

Można postawić twierdzenie, że ujmując rzecz w całości, dobro, jakie nastąpiło wskutek zastąpienia wielonarodowych imperiów dynastycznych i dyktatorskich przez państwa narodowe, które przynajmniej mają szanse stać się stabilnymi demokracjami liberalnymi, przeważa zło, jakie często towarzyszy rozpadowi państw nienarodowych. W każdym razie przyszłość wydaje się jasna. Wiek XIX był wiekiem nacjonalizmu. Wiek XX też był wiekiem nacjonalizmu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, wiek XXI będzie również wiekiem nacjonalizmu.

Archiwum ABCNET 2002-2010